czwartek, 11 lutego 2010

A co ja myślę o tej olimpiadzie

Janusz Krężelok, Katarzyna Karasińska, Andrzej Bachleda-Curuś. Ten nazwiska przeciętnemu zjadaczowi polskiego chleba nie mówią zupełnie nic. Może ostatnie kojarzy się z dziewczyną holywoodziego aktora, jednakże artykuł jest o sportach zimowych, więc zapewne chodzi o tego skoczka.

Tak właśnie przedstawia się nasza wiedza na temat polskich reprezentantów sportów zimowych. Wszyscy znają wielkiego Adama Małysza, ostatnio gazety trąbią o tryumfach Justyny Kowalczyk, część współplemieńców zapewne pamięta bohaterskie poczynania Tomasza Sikory na biathlonowych trasach. Czy ktoś jeszcze uprawia jakieś sporty zimowe w Polsce? Czy Polacy znają jakieś sporty zimowe? Ich wiedzę doskonale obrazuje sytuacja, która wielokrotnie miała miejsce podczas moich lekcji jazdy na nartach. „Czy znasz jakiegoś polskiego narciarza?” - pytałem uczące się ze mną dzieci. „Tak, Adama Małysza”. Nie ujmując nic z zasług naszego Orła z Wisły, to ciężko powiedzieć o nim „narciarz”. Adam Małysz jest skoczkiem, co jest powtarzane w informacjach prasowych na Jego temat. Skoczek w dal jest skoczkiem pomimo tego, że biega i w dodatku biega hiper szybko. Skoczek do wody, pomimo tego że czuje się jak ryba w wodzie i mało kto jest w stanie przepłynąć 50 m szybciej od niego, jest skoczkiem. Chociaż niejeden skoczek narciarski przejedzie slalom szybciej ode mnie, wciąż jest „tylko” skoczkiem.

Nie lepiej jest z ogólną wiedzą o współczesnym sporcie zimowym. Aksel Lund Svindal i Lindsey Vonn, to dwukrotni zdobywcy wielkiej kryształowej kuli w … narciarstwie alpejskim. Może ktoś o nich słyszał, ale nazwisko jeden z wybitniejszych slalomistek ostatnich lat - Marlies Schild jest obce prawie każdemu. Chociaż trudno to sobie wyobrazić, ale Ole Einar Bjoerndalen wygrał zawody pucharu świata więcej razy, niż Adam Małysz. Co więcej zrobił, to najwięcej razy w ogóle. Nie ma reprezentanta sportów zimowych, który zrobiłby to więcej razy niż (jak pięknie nazywają go Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński) cesarz z Norwegii. Kto wie czym różnią się skeletony od saneczek?

Niestety tak to wygląda. Dopóki nasza wiedza o zimowym sporcie będzie tak dogłębna jak wiedza Andrzeja Borowczyka o formule 1, będziemy mogli tylko mówić o „sympatycznych Finach/Norwegach/Francuzach”, będziemy zadawać pytania „Czy jeśli Kubica wyprzedza Alonso, to jest od niego lepszy”. Dlaczego ktoś miałby starać się o wynik, skoro dobry rezultat w pucharze świata jest mniej wartościowy, niż Polak zasiadający na ławce rezerwowych w zagranicznym klubie. Co więcej, niech czytelnik zastanowi się, czy potrafi wymienić więcej piłkarzy grzejących ławę, czy więcej polskich reprezentantów na olimpiadę w Vancouver, oprócz wyżej wymienionych? Po co Polacy się pchają na olimpiadę skoro nawet rodacy tam ich nie potrzebują? Przecież Kuszczak na stałe goszczący w bramce czerwonych diabłów jest bardziej wartościowy, niż dziesięć złotych medali na olimpiadzie.

Ludzie przestańmy mieć jakiekolwiek oczekiwania wobec polskich olimpijczyków. Przecież „oni” są słabi, no chyba że czasami jacyś „nasi” wygrają. Chociaż należy zauważyć, że niektórzy drugie miejsce na mistrzostwach świata Adama Małysza uważało za porażkę. Rodacy mam prośbę: dalej wspominajcie Wembley, Górskiego i Dudka, „którego na mundial nie wzięli”, ale nie mówcie o zimowych olimpijczykach „nasi”, przecież nawet nie wiecie jak się nazywają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz