niedziela, 30 stycznia 2011

Ukraiński talent


Część swoich felietonów, przypowiastek, czy traktacików zaczynam od słów „Niedawno moja koleżanka/kolega … pytał/powiedział lub jakiś inny czasownik”. Niestety trzymałbym się tej tradycji, gdyby nie ten, trochę przydługawy, wstęp. Otóż jakiś czas temu moja znajoma Monika podesłała mi film na jutubie, reklamujący „wielki, ukraiński talent”. Pomijając niezbyt modny, jednakże bardzo aktualny, wątek wyborów na Ukrainie, kraj „talentu” nie ma znaczenia*. Na filmie młoda Ukrainka w takty muzyki, wizualizuje swoją duszę na specjalnie przygotowanej tablicy pełnej piasku. Dzięki zastosowanej „technice”, może rysować obraz na obrazie, „zamalowując” poprzednie. Poza walorami wizualnymi jakie dostarcza pokaz, moim zdaniem ciężko mówić o wielkim talencie tej ładnej osóbki. Z drugiej strony w porównaniu do współczesnych gwiazd, faktycznie kobitka ma talent. Jednakże nie o dar od boga w całej opowieści się rozchodzi.

Przede wszystkim, nim rozpoczniemy dalsze czytanie, powinniśmy zapoznać się z owym filmem. Doznać swoistego (bądź też go nie doznać w przypadku osobników nieczułych) katharsis oglądając poczynania artystki. Żeby zobaczyć jeden z setek filmów rysowania w piasku, należy w serwisie YouTube wpisać „Sand Painting”, czyli malowanie na piasku.




No i co? Można sobie popłakać, można coś innego, ale chyba nic sensownie filozoficznego z tego filmu uzyskać się nie da? Błąd! Jeśli ktoś się mocno postara, to i w „Drużynie A” znajdzie stereotypy z greckiej tragedii. Ja akurat tego nie umiem, ale może jest taki ktoś, kto potrafi. Jednakże, ja znajduję „coś” w rysowaniu na piasku. Tyle wersów, a ja wciąż nie przeszedłem do sedna sprawy, które wydaje się być dość krótkie. Gdybym był Aleksandrem Dumasem zarabiałbym miliony franków (żądnych zagadek zapraszam do rozwiązania nawiązania, dla tych którym się nie chce (z całą pewnością ja byłbym takim osobnikiem, więc to nie wstyd) zapraszam na koniec przypowiastki **)).

Cała filozoficzna tajemnica tego filmu jest bardzo prosta i teraz już nie jestem pewien, czy warto było roztrząsać, tę burzę w szklance wody. Trzeba zauważyć, że „rysunki” powstają jeden na drugim: z twarzy powstaje dom, z którego powstaje słońce, powoli zamieniające się w zwierze. Obrazki są ładniejsze, inne są brzydsze, jednakże każdy jeden, nawet najładniejszy, znika pod palcami. Widząc takie cuda i dziwy ludzie płaczą, klaszczą, zachwycają się. Biorąc pod uwagę, że dokładnie tak samo reagują na artykule w gazecie „Fakt”, nie jest to nic szczególnego. Ja osobiście odczuwam lekki smutek, może nawet niepokój widząc znikające rysunki zacierane przez nowe. Przez cały spektakl jesteśmy świadkiem naszej chwili na tym świecie. Po nas pozostanie dom w którym będą rosnąć nasze dzieci, które go opuszczą, a opustoszały dom, zmieni się w ruinę, którą wyburzy inwestor na biurowce, w których będą pracować tacy ludzie jak my, nie znający naszej legendy, nie wiedzących, że to miejsce kiedyś było nasze, mieszkający we własnych domach, w których rosną ich dzieci. Łóżko na którym umierał mój dziadek „obsłużyło” setki innych pacjentów, którzy wyzdrowieli, chociaż byli i tacy, którzy na nim umarli. Ilu ludzi przed nami kładło się na łożach z nadzieją zmartwychwstania jak Łazarz? Czy im się, to udało? A co zrobili z nową szansą? Czy kładąc się na nim modlili się o życie, układali je na nowo, w razie nagłego wyzdrowienia, tak jak robił to skazaniec z opowiadań idioty Dostojewskiego? I czy ten człowiek, tak jak relacjonował książę Myszkin, zupełnie nic sobie z wysnutych planów nie zrobi, kiedy los daruje życie skazanemu?

Nasuwa się zasadnicze pytanie, w jaki sposób powstrzymać spiralę absurdalnego braku pamięci. Szoł się kończy, zapada cisza, tablica jest zasypywania piaskiem i następują oklaski.

* - pisałem to dawno temu.

** Aleksander Dumas otrzymywał pieniądze za wiersze (linijki) swoich książek, co sprawia, że w jego powieściach jest dużo dialogów typu (-tak? - Oczywiście, że tak. -Aha, ale na pewno – Na pewno itd.)

wtorek, 25 stycznia 2011

Zdjęciowe i sportowe i trochę życiowe podsumowanie roku cz.2


Na początku przede wszystkim muszę wspomnieć o katastrofie samolotu w Smoleńsku. Tak przeogromnej hipokryzji i zakłamania w życiu nie widziałem. Wszyscy rozczulali się nad tragedią, krzyżem, czy jak ostatnio nad raportem MAKu. Po pierwsze dlaczego nagle wszyscy zmienili zdanie i zaczęli mówić o Kaczyńskim dobrze? Dlaczego Monika Olejnik go opłakiwała? Czyżby zapomniała o słowach "stokrotka, stokrotka"? Nawet najbardziej zawzięci antykaczyści wśród moich znajomych, wstawiali świeczki i wspominali prezydenta, krytykując moją obojętność. Wystarczyły dwa tygodnie po wypadku i już można było opowiadać dowcipy o locie. Rzygać mi się chce, hipokryci! Aleksander Wielki ukarał śmiercią za zdradę swojego wroga, jeśli śmialiście się z Kaczyńskiego przed śmiercią, to nie przestańcie go wielbić po niej. Niektórzy cytowali Herberta: "To jest sprawa smaku", zapominając o dalszych słowach "który (…) każe szyderstwo wycedzić, nawet choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała". Kolejne zawiedzenie współplemieńcami nastąpiło w momencie, kiedy zaczęli znać się na procedurach obowiązujących w lotnictwie, którzy od zawsze znali określenia "ścieżka", "polecieć na drugi krąg", wiedzieli o konwencji chicagowskiej i wiedzieli do jakiej wysokości schodzi samolot, aby mieć jeszcze szansę poderwania się do góry. Jaki to ma związek z treningiem? Prosty, przestałem się przejmować ludźmi i zająłem się treningiem.

Najlepsza triatlonistka na świecie,
a na pewno najbardziej
sympatyczna i pomocna, ze mną
na mecie mojego pierwszego irona.
Nie ma co ukrywać, że jestem
półprzytomny, a co tam
jestem całkowicie nieprzytomny.



Ciężkie treningi, no może przede wszystkim długie, zakończyły się startem na sprawdzianie w Mortizburgu. Dystans połówka ironmana. Założenia: na pływanie brak, rower … poniżej progu, bieg: dopiero na 5-7 km przed metą przyspieszyć, początek przebiec bardzo pasywnie. Większość zawodników IM2010 wystartowała w Czechach, gdzie spora część z nich złamała pięć godzin na dystansie połówki. Postanowiłem się tym nie przejmować i nie naginać. Trener Mikołaj wie co dla mnie dobre. Wyjazd sam w sobie był doskonały: podróż z Uli Furhmann, wesołe towarzystwo, żarty śmichy itd. Zapowiedziałem ostrą walkę z 6 kobietą świata, ale kiedy usłyszałem, że chce złamać pięć godzin, to wiedziałem że nie mam z nią szans. Pomimo tego pozostała nadzieja, że jednak albo ona przeliczyła swoje siły, albo ja się nie doceniłem.

Same zawody przebiegły świetnie. Znajomy Uli - Czarek pożyczył mi pianki - wciąż nie miałem prawdziwej pianki do triatlonu. Czas pływania znakomity - 33 minuty. Uli wyszła wcześniej, teraz pozostało nie stracić za dużo na rowerze, jej najmocniejszej dyscyplinie. Podczas rowerowania zdałem sobie sprawę, że rozorałem sobie dłoń podczas pływania - zahaczyłem o kamienie płynąc pod mostkiem na fosie, ale dopiero na entym kilometrze adrenalina przestała zagłuszać, lekki, ale zawsze ból. Fil na premii górskiej informował mnie o stracie. Było całkiem nieźle, oprócz tego, że wysiadł mi pasek od pulsometru i jechałem w ciemno - na wyczucie. Na tej samej premii, na której stał Filip, doping kibiców wywoływał tak wielki uśmiech, jaki ma Justyna Kowalczyk na każdym starcie, coś tak absolutnie doskonale przemiłego, że do tej pory na wspomnienie o tłumie dopingujących na sercu robi się cieplej.
Od prawej: Uli, Darek, Ja, Reńka, Janek, Fil, Radek i Wojtek

Ostatnie prace przy rowerze

Po wyjściu z wody.
Dobieg do początku roweru

Nie wygląda przesadnie szybko, ale nawet grzałem.
Po rowerze, szybko na bieg.
Zaraz zacznę przyspieszać.
Zabrakło niewiele

Kontrola tempa.
Czas 2:40 na 95km trasie, całkiem grubo. Pozostały trzy okrążenia biegu, każde po siedem i trochę kilometra. Po pierwszym Fil mówi, że Uli jest za daleko i nie mam szans Jej dogonić. Powiedziałem mu, żeby włączył stoper i na następnym okrążeniu dokładnie mnie poinformował. Na kolejnym okazało się, że jest to chyba siedem minut (albo pięć, nie pamiętam już). Policzyłem o ile muszę biec szybciej, żeby być na mecie przed Nią i wrzuciłem wyższy bieg. Na trasie był jeden, krótki odcinek (około 200m) w którym ruch był obustronny. Próbowałem ją znaleźć, było już niedaleko do mety i nie udało mi się Jej wypatrzyć. Podobno Jej się to udało i przyspieszyła. Na ostatnich 500 metrach, Fil krzyknął, żebym przyspieszył, bo jeszcze wszystko może się zdarzyć. Niestety na mecie zabrakło mi 16 sekund, ale to był najszczęśliwszy finisz w moim życiu. Do złamania pięciu godzin zabrakło mi czterech minut, ale trasa rowerowa była dłuższa. Nie udało mi się wyprzedzić Uli, ale byłem z siebie kosmicznie zadowolony, tak jak jeszcze nigdy dotąd, bardziej niż po ukończeniu pełnego dystansu ironman.
"Kto nie poznał tych radości"

Najszczęśliwszy.
To już koniec








































Trzy tygodnie później nastąpiło apogeum projektu IM2010 i apogeum mojej formy - start w Klagenfurcie. Opisałem go tutaj (uwaga jest długo). Po starcie najbardziej rozczuliły mnie zrzuty z ekranów moich braci, którzy byli ze mną na trasie, widzieli moje międzyczasy, a nawet wychwycili mnie na kamerce. Kiedy zobaczyłem to w domu byłem mocno wzruszony. Chciałbym też przeprosić tatę, który był na mecie, a ja po jej przekroczeniu, od razu poszedłem do namiotu z masażem, jedzeniem itp. Tato przepraszam, powinienem być chociaż chwilę z Tobą i podziękować Ci za ogrom pomocy przed, w trakcie i po zawodach. Na swoje usprawiedliwienie mogę, tylko powiedzieć, że wysiłek zaburzył moje postrzeganie i myślenie.

Jak to było, można przeczytać tutaj (długa lektura).
A tutaj można zobaczyć więcej zdjęć.






Wraz ze Smokiem.
Od startu w Klagen już nie było sportu. Pozostało zmęczenie psychiczne po treningu. Był jeszcze maraton w Poznaniu (relacja tutaj), start w Borównie (filmik tutaj). Pod koniec roku wystartowałem jeszcze w rajdzie przygodowym - Nawigator, lecz skończyło się dość szybko - naderwanym więzadłem w stopie i rezygnację po pierwszym etapie, a do końca roku kiblowałem w gipsie, a później ze stabilizatorem. Resztę roku poświęciłem na ćwiczenia siłowe i stabilizacyjne w ramach przygotowań na następny rok. No i Sylwester … który jak w zeszłym roku był bardzo udany. Niech więc nowy rok przyniesie jeszcze więcej dobrego, niźli stary.

niedziela, 16 stycznia 2011

Numery mojego życia


Zdziwiłem się jak bardzo przywiązuję się do różnych rzeczy. Najlepszym tego przykładem są linie autobusowe i tramwajowe. Towarzyszą mi od momentu kiedy w 1998 sprowadziłem się do Warszawy.

 Na początku były to tramwaje, którymi jeździłem na gapę ze szkoły do domu. Numerów nie pamiętam. Szkoła w trakcie trwania roku szkolnego zmieniła siedzibę i wracałem autobusem linii 156. Mój pierwszy autobus. Nie jechał optymalnie, bo robił wielkie kółko w okolicach Bródna. Mój pierwszy autobus, którego trasa była znacznie dłuższa, niż moja jazda. Poznałem jego jedną pętlę, ale nigdy na niej nie byłem. Druga ... wciąż pozostaje nie odkrytą tajemnicą. Linia 156 wciąż wracała. Jeździłem nią czasami na zajęcia Taekwon-do, ale chyba nic więcej. Niestety do tej pory czasami zdarza się ujrzeć starego Ikarusa na linii 156. Z tą linią jest trochę jak z pierwszą dziewczyną: niby nie najładniejsza, twój przystanek nie był ani pierwszy, ani ostatni, ale jednak jakiś sentyment pozostaje.

Kolejny, to już wielka miłość. 160. Jeździł przez starówkę do centrum. Jako jedna z pierwszych linii w Warszawie był całkowicie niskopodłogowy - wymuskane Neoplany. Czułem się jak elita, może dlatego że nie używałem go zbyt często - podjeżdżał pod Zachętę, no ale ile razy można było w niej się pojawiać? raz na dwa tygodnie? Pomimo tej cudownej otoczki nowoczesności, która wkraczała w warszawskie życie, ta linia jest jakoś przykra - w linii tego autobusu rzuciła mnie dziewczyna i dowiedziałem się o chorobie Kaczmarskiego. Z drugiej strony może właśnie to nienasycenie sprawia, że traktuję tę linię z takim sentymentem.

512 to autobus o zasięgu tak wielkim, że chyba tylko raz przejechałem nim z pętli do pętli. Podobnie jak 160 jeździł do centrum, ale miał przewagę nad 160 - szybszą trasę. Zmian trasy tej linii było tyle ... ale ja pamiętam wszystkie. Zadziwiające, że prawie zawsze mogłem nim dojechać do pracy, niezależnie gdzie pracowałem i gdzie mieszkałem. Nawet teraz, kiedy mieszkam z dala od miejsca gdzie się poznaliśmy, ludzie z ZTMu poprowadzili mi 512 pod oknami, zupełnie tak samo jak na Zaciszu. Jestem chyba z tą linią związany na dobre i na złe. 

718 dojeżdżał do Marek. W tym autobusie poznałem nowy wymiar tłoku. Nienawidziłem. Autobusu, Marek, mieszkania z dala od cywilizacji, ale jakiś sentyment pozostał, w końcu spędziliśmy ze sobą kilka ładnych godzin.



Oprócz tych kilku miłości, były także mniejsze romanse - 517 - bardzo szybki dojazd do centrum, 146 - dojazd do przeklętej firmy raz w tygodniu, 145 - zawsze jeździł obok mnie, dojazd do Rembertowa z Zacisza, linia tramwajowa 26, trio 500, 127, 169 które dowoziło mnie do liceum. 

Obecnie w użyciu jest 521 - z rzadka dojeżdżam nim do pracy, absolutny brak sentymentu i tramwaj 26. Nic ciekawego, krótka przygoda.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Zdjęciowe i sportowe i trochę życiowe podsumowanie roku cz.1

Początek roku zaczął się bardzo miłym sylwestrem. W poprzednim roku osiągnąłem całkiem sporo: debiut w Ironmanie, przyjęli mnie do Entre, tak więc wszystko wskazywało na to że ten rok będzie gorszy. Jakoś składało się tak, że po złym sylwestrze rok był udany i na odwrót. No a poza tym wysoko zawieszona sportowa poprzeczka nie wróżyła mi dobrze. Przed końcem roku zakupiłem sobie kostkę Rubika 4x4x4 i moim noworocznym postanowieniem, było nauczenie się układanie tego sprzętu. Nigdy nie stawiam sobie noworocznych postanowień, więc i to było potraktowane z przymrużeniem oka.



Sportowy początek roku był bardzo dużym ciosem. Dziwnym trafem okazało się, że nie jestem w stanie biegać tak jak to miało miejsce na jesieni. Pierwszym szokiem był Bieg Chomiczówki. Wcześniej nabiegiwałem 20 minut z hakiem na 5 km i to w momencie kiedy skręciłem sobie lekko nogę, a tutaj? 25 minut ... usprawiedliwienia w stylu kaca i bardzo trudnych warunków nie trafiły do mojej głowy. I bardzo dobrze. 
Muszę bardzo podziękować Państwu Bielakom, którzy umówili mnie na spotkanie z panem Wiśnikiem - fizjologiem. On dał mi pierwsze wskazówki jak trenować, co jeść po treningu. To był pierwszy punkt zwrotny w sezonie. Dodatkowo moja waga jakoś urosła, postanowiłem kupić wagę, co było drugą ważną decyzją. Waga dawała wyraźny i obiektywny pogląd, na to czy treningi i dieta dają rezultaty.


 Ważną częścią sezonu były treningi z mastersami, czyli basen z najlepszymi instruktorami pływania na świecie :) Trener Ola poprawiała moją technikę, a ja pływałem coraz szybciej. Trener Andrzej udzielał ogólnych wskazówek treningowych. Dodatkowo Piotrek Szrajner (chyba najlepszy biegacz-triatlonista) jakiego znam ułożył mi program treningowy z przygotowaniem do maratonu. Wykorzystując wiedzę daną mi przez pana Wiśnika realizowałem treningi Piotrka. Niestety okazało się, że jest to trening zbyt ciężki. Wysiadło mi ścięgno Achillesa. Na szczęście skończyło się na zapaleniu torebki stawowej.

Po półmaratonie warszawskim, który przebiegłem po dwu tygodniowej przerwie załatwiłem się na dobre i musiałem zarzucić bieganie na kolejny miesiąc. Waga na szczęście nie skakała i zacząłem gubić kilogramy (właściwie do dziesiąte części kilogramów, ale w miarę regularnie). Mogłem jeździć na rowerze wraz z "dzikusami" z Ronda Babka (kolarze). Kolejną ważną decyzją (chociaż podjętą trochę wcześniej) było odpuszczenie sobie biegów na krótkich dystansach. Przestałem interesować się poprawianiem wyników na 10 km. Od czasu do czasu pojawiłem się na jakimś biegu, ale nigdy nie biegałem go "na serio", zawsze było z pulsometrem, który informował mnie o przekroczeniu zakładanego progu intensywności.

Absolutnie najważniejszym wydarzeniem sportowym zeszłego roku, było nawiązanie bliskiej współpracy z Mikołajem Luftem. Lufciarz ułożył mi plan treningowy, pomierzył progi, nauczył co to jest superkompensacja i jak należy się przygotować do szczytu formy. Zaczęły się długie samotne treningi. Nie tyle męczące pod względem fizycznym, ale pod względem psychicznym. Audiobooka "Przygody Dobrego Wojaka Szwejka" w błyskotliwie doskonałym czytaniu Pana Jerzego Stuhra ułatwiały mi te trudne chwile. Pomimo "czytania" innych książek podczas niezliczonej ilości treningów szczególnie ta zapadła mi w pamięć. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie zbzikowałem dzięki audiobookom. W początkowej fazie przygotowań miałem mnóstwo pecha. Głównie sprawa rozchodziła się o rowery. NIGDY! NIGDY! nie dawajcie rowerów do sklepu Królaka w Warszawie - obsługa jest chamska, a sprawa "naprawy" skończyła się w sądzie i może niedługo się zakończy. Oprócz tego zdarzały się pękające szprychy 40 km od domu, zapalenia (lekkie) uszu, przeziębienia itd. Można powiedzieć, że próbuję się wymigać z treningów, ale taki to już mój pech, że na treningach często idzie coś nie tak - czasami trafiały się problemy z Garminem itd. Na moje szczęście nigdy nic złego nie trafiło mi się na zawodach - chyba moi trenerzy uważają mnie za ściemniacza, kiedy im piszę że tym razem nie przejechałem założonych kilometrów ... bo pasek od pulsometru wariował.