piątek, 29 lipca 2011

Zawodowcy trenują

Swego czasu w "środowisku" znany zrobił się film z treningami Tima Dona - byłego mistrza świata w triathlonie na dystansie olimpijskim. Można sobie popatrzeć jaką robotę odwala Tim Don:


Ale to jeszcze nie powód, żeby robić o tym wpis. Powodem jest trening Tima Dona oraz trening Jana Frodeno, aktualnego mistrza olimpijskiego w triathlonie. Jan jest chyba masochistą, zwłaszcza że jak sam mówi "lubię intensywność". Rozumiem, że triathlon olimpijski to przede wszystkim intensywność, ale jeden dzień z życia najbardziej ciężko trenującego triatlonisty i być może najbardziej ciężko trenującego człowieka na świecie zrobił na mnie piorunujące wrażenie.

piątek, 15 lipca 2011

Relacja z Roth

Początek zawodów w Roth znacznie różnił się od początku w Klagenfurcie. Z hotelu na miejsce startu, wyjechaliśmy znacznie wcześniej - mięliśmy znacznie więcej drogi do przejechania. Dodatkowo zaskoczyły nas ogromne korki. O 6:25 byliśmy w miejscu, do którego maksymalnie dało się podjechać samochodem. Wyszliśmy z Łukaszem, zabraliśmy resztę sprzętu, który miał być zamontowany dopiero przed zawodami. Mój tata pojechał dalej, szukając miejsca do zaparkowania.

Ja z Andreasem
O 6:30 nastąpił start zawodników elity. Akurat przechodziliśmy przez most, gdy do boju ruszyli Anderas Raelert, z którym wczoraj zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową, Drugi zawodnik zeszłorocznych mistrzostw świata, wczoraj zapowiadał korespondencyjną walkę z Marino (Vonhenackerem) i jego rekordem świata, który padł tydzień wcześniej na zawodach w Klagenfurcie. Ruszyła także Chrissie Wellington, najbardziej inspirująca zawodniczka w triatlonie w historii kosmosu. Ona także zapowiadała poprawę swojego rekordu świata. Na konferencji zapowiadała, że oczekuje od siebie tego co zwykle - "pushing herself to the limit" i uśmiechu dla każdego kibica spotkanego na trasie.

Mi do startu zostało 30 minut, ale to Łukasz, chociaż miał 15 minut więcej, był kłębkiem nerwów. Doświadczenie, to cenna sprawa. Wpiąłem buty do roweru, zamontowałem bidony, wrzuciłem leki przeciwbólowe w koszyczek na rowerze. Zapomniałem ich dodać do pakietu na bieg, który trzeba było oddać wczoraj. Musiałem zabezpieczyć się przed bólem spowodowanym niedoleczoną kontuzją. Dopompowałem koła, odwiedziłem toaletę, zacząłem ubierać piankę, wyrzuciłem worki z rzeczami na rower i z rzeczami po wyścigu. Zajęło mi to tyle czasu, że gdy usłyszałem, że do mojego startu zostało 2 minuty zbladłem. Dopiąłem piankę, przepchałem się przez tłum triatlonistów oczekujących na swoją kolej i wszedłem w miejsce startu. Wskoczyłem do wody, dopłynąłem do linii startu. Byłem na niej minutę przed wystrzałem. To już chyba tradycja.




Wystrzał. Niestety zapomniałem zabrać ze sobą zegarka ze stoperem i po prostu zacząłem mielić wodę. Z miejsca zacząłem płynąć z oddechem na dwa, a nie na trzy. Błąd. Ale nie do końca. Kiedy pływam na trzy nie umiem nawigować. Pomimo wszystko, staram się jak najbardziej wyciągać w wodzie, jak najbardziej ślizgać się, jak najwięcej koncentracji poświęcać na chwyt wody. W oczach wyobraźni widzę Iana Thorpe'a na olimpiadzie. To jestem ja, chociaż nie da się ukrywać, że płynę wolno. W tym sezonie jestem niezadowolony z mojego pływania. Technicznie poprawa jest ogromna, brakuje kilometrów w basenie. Jak to się mówi - z gówna bata nie ukręcę.


Dopływamy do boi. Wydawało mi się, że to jest nawrotka. Przepycham się jak najbliżej. Tracę energię bez sensu ... to jest boja kierunkowa, pomagająca płynąć prosto. Jednak pozostaję na linii boi i płynę w linii prostej do następnej. Obok mnie ludzie pływają gdzieś przy brzegu po krzakach. Widzę most. W końcu jakaś odmiana w krajobrazie. Przed mostem, woda nabiera smaku ... krowiej kupy. Jezu ... co za rzeź ... nawet w "czystych" wodach Susza tak nie smakuje. Pod mostem jest boja do nawrotki. Zaczynają mnie wyprzedzać pierwsi zawodnicy w żółtych czepkach - startowali 5 minut za mną. Po nawrocie widzę, że jednak nie jestem ostatni w swojej grupie - jest jeszcze sporo "niebieskich" przed nawrotem. A teraz ... 1.7 km nuuuuuudy. Prawa, lewa, prawa, lewa, głowa do góry, ok płynę prosto, prawa, lewa, prawa, lewa. Coraz więcej żółtych bierze się za wyprzedzanie. Mija mnie nawet jeden czarny czepek - startował 15 minut wcześniej. Ale rakieta. Niestety w pośpiechu źle założyłem piankę i bardzo bolą mnie plecy. No nic, to tylko godzina, trzeba przeżyć, chociaż w pewnych momentach boli tak bardzo, że chcę się zatrzymać, rozpiąć i założyć ją na nowo. Wiem, że to niemożliwe, więc odrzucam ten pomysł, ale do końca pływania plecy mnie uwierają.

Pływanie w kanale ma tę zaletę, że raz na jakiś czas słychać kibiców. Pewnie komuś z brzegu udało się rozpoznać swojego zawodnika - to nie jest takie trudne - niebieski czepek i czarna pianka, to jego znak rozpoznawczy. W końcu słychać spikera. Zaraz wychodzę. Przepływam obok ... pewnie nawrotka jest pod mostem. Nie ma. Płynę dalej. Boja ... to nie nawrotka, kolejna boja ... gdzie jest nawrót? W końcu jest. Teraz znowu w drugą stronę. Czas płynie szybciej. Wychodzę z wody w chmarze żółtych czepków. Pływanie to zdecydowanie nie jest moja koronna konkurencja.





W wyjściu z wody pomagają wolontariusze, którzy popychają dalej, łapią już w momencie w którym woda sięga szyi (lub szyji - zgodnie z pisownią propagowaną przez Bronisława Komorowskiego :). W namiocie do przebierania pytam się wolontariuszki o czas. Pokazuje na swoim analogowym zegarku 8:10. No tak. Cudów nie ma. Pływam wolno. Nie będę tego rozpamiętywał, przyjechałem tutaj uzyskać czas po rowerze i pływaniu, pozwalający na złamanie 10 godzin przy dość wolnym maratonie - około 3 godziny 50-55 minut. Cały start stoi pod znakiem, braku rozpamiętywania, co nigdy mi się nie zdarzyło. Wrzuciłem piankę do worka i wybiegłem po rower.

Na rower wsiadam bez zadyszki i bez walki o utrzymanie śniadania w ryzach przełyku. Czyli popłynąłem trochę za wolno. Nieważne. Wsiadam. Trasa prowadzi w dół, co jest ogromnym ułatwieniem. Po chwili walki udaje mi się zapiąć buty, wcześniej mijam tatę z kamerą. Po włożeniu butów czuję jak noga podaje. Jeszcze chwilę wolniej - trzeba złapać dobre tętno i pełen ogień. Nagle ... rower wpada w dziurę na trasie. Utrzymuję się na rowerze, ale strzał był ogromny. Widelec cały, koła całe. O pierunie ... połamało mi trzymak do bidonu z przodu. Nawet nie wiem jak to jest możliwe. Zastanawiam się co zrobić. Nagle mija mnie Robert Stępniak, który mnie pozdrawia i otwiera przepustnicę na maksa. Ja walczę z bidonem. Chcę zamontować go na "same gumki". Niestety gumka spada i nie pozostaje mi nic innego, jak bidon wyrzucić. Wkładam go za pasek startowy w nadzie(j)i, że może nie wypadnie do następnego spotkania z ojcem, ale w końcu decyduję się na wyrzucenie go przy policjancie, który stoi na zakręcie - może odda go do biura rzeczy znalezionych. Trudno ... znowu nie rozpamiętuję. Chcę wziąć żel i co? Żele także wypadły, mam pustą torebkę. Wypadły nie tylko żele ... leki przeciwbólowe na bieg. Cholera mogłem od razu włożyć je do kieszonki w triatlonowym stroju. Z drugiej strony ciężko zrobić wszystko w przeciągu pierwszych 5-7 minut. Może to opatrzność chce mi powiedzieć, że nie będę potrzebował leków? Wczoraj nie dodałem ich do pakietu na bieg, a dzisiaj mi wypadły, zanim miałem okazję je włożyć do body.


Piękna wizja, gdyby nie oczywisty fakt, że opatrzności nie ma. Co więcej kolano zaczyna mnie boleć już na 10km roweru. Dzień wcześniej poszedłem się "otejpować", czyli nakleić plastry, które mają pomóc na moją kontuzję. Pan, który to robił, zrobił to inaczej, niż wcześniej naklejała mnie moja rehabilitantka Ania. Wmawiam sobie, że ból w kolanie to wina "złego tejpingu". Podnoszę nogawki i odklejam plastry. Ból chwilowo ustępuje, ale później kilkukrotnie pojawia się na rowerze, a cały czas odczuwam dyskomfort. Pora skupić się na pedałowaniu, a dzida odchodzi konkretna. Czuję że wieje wiatr, ale bez wysiłku jadę 40km/h pomimo tego, że wg mapki z przewyższeniami pierwsza część jest trochę pod górę. Wiatr chyba jednak nie wieje, bo nie widzę potwierdzenia tego w trawie, która stoi mniej więcej nieruchomo. Tętno jest ok, zakwasu w nogach nie czuję, a wiatr wieje, bo dziwne żeby nie wiało skoro jedzie się 40km/h. Po pierwszych ~20 km mam średnią około 37 km/h.

Obserwuje się zawodników i jeśli jedzie się z nimi chociaż 20km to jakoś się do nich przywiązuję. Najbardziej do Petera, który ma pod kaskiem opaskę. Jest także Duńczyk na karbonowym smoku za milion dolarów. Charakterystyczną cechą jego jazdy jest to, że pod górę wjeżdża jak Pantani, ale na zjazdach na których jadę 60km/h on zjeżdża 40km/h. Ciekaw jestem jak długo wytrzyma taką jazdę. Starczyło mu sił na dwa. Jest starszy dziadek - Herbert, który siedzi wszystkim na kole. Jest Soren, który jeździ bardzo nierówno. Całe mnóstwo zawodników, którzy pojawiają się w moim życiu czasami na 10 minut, czasami na półgodziny, a czasami mijam ich nie notując nawet ich imienia. Chociaż szczególnie podoba mi się fakt, że wszystkie kobiety wystartowały przed nami. Można sobie obejrzeć kilka ładnych twarzyczek, które są miłą odmianą od triathlonowych, zasuszonych męskich gęb. Trafiają się także foki po chyba 140 kg. Nie chciałbym być rowerową ramą poddaną takiemu testowi.


Pojawiają się pierwsze górki. Środkowa część jest rzeczywiście trudna. W konsekwencji po środkowej części średnia znacznie spada. Jazda pomimo wszystko jest przyjemna. Świetnym podjazdem jest taki o 10 procentowym nachyleniu. Podjeżdżam nań z dwucyfrową prędkością - ale noga podaje. Na szczycie jest wóz, który gra Lady Gagę. Świetna zabawa, wystukuję rytm ręką. Spiker pozdrawia Jakoba aus Polen. Kibice również. Po finałowym podjeździe średnia waha się w okolicach 34km/h. Na zjazdach próbuję nadrobić stracony czas. Tnę tak mocno, że brakuje wystarczająco mocnego przełożenia. Patrzę na licznik - 69 km/h. Otwieram przepustnicę na maksa, włączam KERS i DRS. Jest!! Jest!! 70km/h! Na skraju wjazdu w las siedzi sobie facio, wygląda jak z obsługi, ale siedzi i nic nie robi. Patrzę na licznik O JA PIERD***Ę 72km/h!!!!! podnoszę wzrok ... O JA PIERD***Ę zakręt o 180 stopni na czołowym. Nie mogę złapać równowagi, żeby podnieść się i nacisnąć na hamulce - cały czas jestem na leżaku. Lewa ręką łapię jeden hamulec. Rower lekko zwalnia. Nie jest prosto wyhamować z dużej prędkości jednym hamulcem. Jeszcze trudniej jest wyhamować w przypadku karbonowych obręczy i korkowych hamulców. Absolutnie ciężko jest wyhamować koła o wysokiej obręczy, które działają jak żyroskop i "przechowują" energię, dzięki czemu ułatwiają utrzymanie wysokich prędkości. Łapię równowagę, łapię drugi hamulec, pomagają także zwiększone opory powietrza.
Później odechce mi się takiego błaznowania.
Udaje się. Nie będą pakować mnie do foliowego worka. Burty drogi obłożone są sianem, ale w miejscu mojego potencjalnego zderzenia była goła blacha barierki. Jednak żyję, trochę strachu się najadłem, więc już nie przekraczam 65km/h, a różnica tych 5km jest ogromna. Po górkach droga prowadzi w mniej więcej w dół. Na drogach stoją fotoreporterzy. Na szczególną uwagę zwracam na dwóch. Jeden stoi z boku drogi oddalony od niej chyba z 50 metrów, ale technologia pozwala mu uruchomić lampę błyskową, która jest tuż przy krawędzi szosy. Drugi ma tak wielki obiektyw, że jest nim wstanie wykonać zdjęcie kopulujących afrykańskich słoni, siedząc w sycylijskiej kawiarence. Oko obiektywu jest większe, niż jego głowa.

Nie mogę doczekać podjazdu, który jest wizytówką Roth. Przez około 200 metrów kibice są w szpalerze o szerokości około 5 metrów. Tłum od zawodników oddzielają tylko metalowe ogrodzenia. Absolutnie magiczny moment. Jest się w tłumie kibiców, którzy dopingują Cię z całego serca, życząc Ci maksymalnej mocy i siły i są gotowi sami założyć Twoje buty rowerowe i pojechać za Ciebie, żeby było Ci lżej i krzyczą i szaleją i kochają odmachiwanie i dopingują mocniej widząc uśmiech i czujesz ich tuż obok siebie i te wszystkie pozytywne emocje, które Ci przekazują. I po 200 metrach barierki znikają, a kibice zostają, tworząc szpaler na szerokość jednego roweru. Łzy same cisną się do oczu. To przebija wszystkie dotychczasowe doświadczenia z jakichkolwiek zawodów. Podjazd trwa jeszcze z kilometr, może mniej. Ale jest to tak magiczne, że chyba nigdy się nie kończy: kołatki, oklaski, flagi, meksykańskie fale, wrzaski. Ufff coś niesamowitego.


Pod koniec 90km kółka odrabiam straty z podjazdów i średnia wychodzi na 35,5 km/h. Jeśli tak dalej pójdzie, to odrobię 10 minut z pływania. Mijam miejsce z dziurą i widzę cały stos przeróżnych bidonów i innych sprzętów na poboczu, nie tylko ja jestem taką ciapą. Ale kolejna pętla zaczyna się dziwnie, chyba zaczyna mocniej wiać. Na drodze na której miałem prędkość 40 km/h spadam na poziom 28km/h. Mocniej wieje? tak ... trawa się przechyla, drzewa w oddali też się przeginają, no ale bez przesady. Nie może tak wiać ... może tak jak w Suszu powietrze zaczęło mi schodzić z opony? Podpowiedź dostaję na pierwszym podjeździe, na którym nieźle mnie stawia. Mam problemy z oddechem, tętno skacze do 160-165, czuję kwas w nogach. Podjazd nie jest długi, więc dość szybko udaje mi się z nim uporać. Następna sekcja podjazdów, to bokserskie uderzenie w wątrobę. Stawia mnie tak skutecznie jak skutecznie stawiają mięśnie okrężne ust. 10 procentowy podjazd jest tak ostry, że gdyby nie silne poczucie wstydu zszedłbym z roweru i zaczął go pchać, ale na górze Lady Gaga trochę pomaga mi w walce. Kolejne sekwencje podjazdów, to kolejne ciosy. Brakuje mi siły. Mięśnie nie są w stanie kręcić tak mocno. Czy jest fizjolog na sali i może odpowiedzieć, co mi się stało? Sam nie wiem, co to było. Wiem dlaczego tak było - złe przygotowanie. Po serii podjazdów średnia spada do 34km/h, a może nawet poniżej.
Na magicznym podjeździe.
Cóż za porażka. Wiem, że już nie uda mi się utrzymać 35km/h. Może jednak trasa jest niedomierzona jak zapowiadał "Rybka", który już startował w Roth? Daję z siebie wszystko, żeby tylko podbić średnią o jedną dziesiątą, a później o kolejną i o kolejną. Po drodze jeszcze mijam szpaler ... mam łzy w oczach, bo już nie mogę jechać, nie daję rady. Wszyscy głośno mnie dopingują. Staję na pedały i z miną skrzywdzonego psa kręcę korbą. Nogi pieką niemiłosiernie, ale nie mogę zawieść tłumów, które niespecjalnie zmalały przez 90 km. Na strefach organizm zaczyna odrzucać żele i izotonik. Zmieniam strategię na popijanie żelu wodą i to chyba pomaga. Energia jest, ale sił brak. Chyba neurony wytwarzają tyle prądu, że uruchamia on ukryty silnik w rowerze i jestem w stanie pedałować. Zaczynam kolejne kółko, a trasa się nie kończy! Co jest, ja już chce zjechać. Chce mieć te 5 godzin, w końcu trasa jest niedomierzona ... a może błąd będzie wynosił nawet 10 km? 170, 171,172 ... no już koniec ... 173 a ja cały czas jadę po pętli i nie ma skrętu na "ziel". 174 ... 175 ... kolejne kilometry. Tracę nadzieję na pomyłce w trasie. I faktycznie trasa ma chyba równe 180km. Tak bardzo zająłem się walką ze słabościami, że nie zdążyłem się przygotować na zejście z roweru. Próbuję wyjąć nogi z butów, ale jest za późno. Schodzę z roweru wraz z butami.

Zmiana tym razem jest szybsza, chociaż to zmiana z roweru na bieg, która jest zazwyczaj wolniejsza. Ktoś odebrał ode mnie rower. Pani wolontariuszka pomogła mi spakować buty do worka, zapytała się w których skarpetkach będę biegł (do worka włożyłem zapasowe - na wszelkie licho). Wybrałem te sprawdzone. W miksie z moimi butami nigdy, mnie nie zawiodły. Mam dużą ilość skarpetek w których biegam na treningach, ale dystans maratonu pokonuję tylko w tych zaufanych! Prezent od taty! Dziękuję. Daszek zamiast czapki. Żele i skondensowany magnez (na skurcze) w rękę.

Tuż za wybiegiem jest strefa jadła. Biorę wodę, izo. Podjadam banana. Próbuję włożyć żele do kieszonek z tyłu. Dostaję skurczy w ręce. Nie mogę. Bujam się z nimi z 500 m zanim udaje mi się przezwyciężyć ból i umieścić je w odpowiedniej kieszonce. Zbiegam pod ogromnym mostem i po chwili widzę wracającego Andreasa Raelerta z którym zrobiłem sobie wczoraj zdjęcie, który jest vicemistrzem świata na zeszłorocznych mistrzostwach świata, który zapowiadał walkę z rekordem świata pobitym tydzień temu. Nie wierzyłem, że to jest możliwe. 7 godzin i 45 minut to wynik, który długo nie zostanie pobity. Jakaś dziwna sympatia łączy mnie z Andreasem. Bardzo lubię tego zawodnika, ale nie wierzę, że uda mu się złamać ten czas. Mimo, że na Hawajach był lepszy od aktualnego rekordzisty ... nie jest to możliwe. Andreas biegnie dalej swój bieg, ja także. Wbiegam na wał obok kanału.


Droga jest żwirowa. Raz na jakiś czas wpada mi do butów kamyk. Na 10 km to nie przeszkadza, ale na królewskim dystansie maratonu, taki maluszek może wyrządzić porządne szkody. Zatrzymuję się i zdejmuję but. Nie mogę ruszyć nogą nawet lekko w bok, bo łapią mnie skurcze. Jedyny akceptowalny ruch, to ruch do przodu. Ładna metafora, ale nie ma nic wspólnego z romantyzmem.

Szybko odrzucam ideę biegnięcia 3km szybko i 0,5 km chodem. Realizuję ją do pierwszego razu. Przechodzę uczciwie 0,5km, ale po pierwszych 3km miałem taki handicap, że w takiej taktyce pobiegłbym maraton poniżej 4 godzin. Wszystko kończy się na 6 km. Plecy bolą tak nie miłosiernie, że kładę się na trawie. Próbuję rozciągnąć plecy, rozciągam pasmo, które jest kontuzjowane. Zaczynam iść ... nie daję rady. Załamanie. Koniec. Ból wygrał i to nie ból kolana, ale pleców. Brak zakładek (treningów łączonych rower z biegiem). Od kwietnia przebiegłem 80km w tym 30 km na zawodach. Gdzie miałem przyzywczaić się do biegu? Kaplica. Kładę się na trawie. Miało być mocno na rowerze i całkiem mocno wyszło, chociaż nie było tak mocno jak chciałem. Bieg mnie nie obchodzi. Gdybym miał szansę na złamanie 10 godzin ... to bym pobiegł, wygrał z bólem. Wiem, że nie pobiegnę maratonu w 3:30 ... nie mam motywacji. Idę. Podziwiam widoki. Nagle przypomina mi się komentarz mojego przyjaciela Jaśka, który prorokował, że nie złamię 11 godzin. Takiego wała! Chyba Cię pogięło Jasiu! 11 godzin łamię z palcem. Zaczynam biec. Plecy bolą jak cholera, ale to jest właśnie ironman. Zatrzymam się za chwilę. Wiem, że z drugiej strony nadbiegają inni zawodnicy. Zaraz powinien pojawić się Robert Stępniak. Przecież najlepszy polski triatlonista na długich dystansach, nie może widzieć, że idę! nie ma takiej możliwości! Zacznę iść w momencie kiedy go minę.

Mijają kolejne kilometry ... gdzie On jest? Gdzie? Szukam Go jak "tej kei". W końcu na chyba 10 km, pozdrawia mnie i biegnie przed siebie. Ale biegnie się dobrze, więc jeszcze chwilę trzymam się w biegu. Zatrzymuję się rozciągnąć kontuzjowane pasmo i dalej bieg, bo dzida to nie była, to była walka o życie. Zbiegam z wału. Wbiegam do miasta. Dostaję od kibica dwa łyki piwa. O jezuuuuuu ... piwerko! Zaraz się napiję. Jakie zaraz jestem chyba na 12km ... to przecież jest maraton ... jestem przed pierwszymi trudnościami. Przebiegam obok remizy strażackiej. Czuję nogę. Kolano uwiera ... koniec biegu. To musiało nastąpić. Brak leków przeciwbólowych. Koniec. Zatrzymuję się, rozciągam, chcąc odwlec ból o choćby 200 metrów, które na maratonie nie trwają 20 sek, ale znacznie dłużej. Udało się. Chociaż przed chwilą obstawiłbym każde pieniądze, że za chwile zacznie mnie boleć - kolano odpuszcza. Kolejny kilometr, historia się powtarza. Kolejny znowu. Mijam Łukasza. Mam nad Nim około 5km przewagi. Powiedzmy, że biegnie 5min/km ... to daje 25 minut - 15minut ze startu. Ok, wygrywam z Nim. Nie jest źle. Dzida ... no dzideczka ... na taką jaką jestem w stanie sobie pozwolić.

Po koszmarze wału wybiegam w miejsce gdzie spotkałem Anderasa. Pomimo, że co kilometr czuję, że to już koniec biegu i zatrzymuję się rozciągając pasmo, nic się nie dzieje. Ten koszmar niepewności trwa już od kilkunastu kilometrów. Trasa błądzi po asfalcie w miasteczku i znowu wbiega na żwirową drogę przy wale i znowu jest dwukierunkowa. Znowu muszę biec, tak żeby Robert nie widział mojej słabości. I daję, daję. Daję. Daję ile fabryka dała, a właściwie tyle ile jestem w stanie wymęczyć. Spotykam go i ma nade mną przewagę 12km, czyli o 3-4km więcej niż na pierwszym pomiarze. Chyba nie idzie mu tak dobrze jak powinno. Na końcu okazuje się, że jednak nie złamał magicznych, nie, nie magicznych - legendarnych 9 godzin, magiczne jest 10 godzin, 9 godzin, to granica absurdu i zdrowego rozsądku. Droga jest bardzo trudna. Zatrzymania na wyjmowanie kamyczków wykorzystuję także na rozciąganie. Jakiś cud ... 16 km i nie boli. Na zawodach w Suszu zaczęło boleć na 19km, ale wtedy byłem lepiej "wyrehabilitowany". Teraz nie jestem tak dobrze przygotowany, ale częściej się rozciągam, pewnie to dlatego nie zaczęło mnie jeszcze boleć. Na 18 km nagle zaczynają wysiadać mi ścięgna achillesa. Starałem się je wzmocnić pomimo braku biegu, ale to widać było za mało. Zaczynają puchnąć ... nie mogę zgiąć stopy. Tak wygląda dobre przygotowanie.

Achillesy ... odpuszczają po 100m chodu. Oblewam je zimną wodą, może to pomoże. Jest dobrze. Muszę tylko raz na kilometr zmagać się z faktem, że "zaraz wysiądzie mi kolano". Absolutnie co kilometr muszę się zatrzymać i poświęcić około 30 sekund na rozciągnięcie pasma. Później biegnę. Mija półmaraton. Łukasza nie ma. Powiększam przewagę. Kiedy Go spotykam mam 12 km przewagi. Wbrew pozorom bieg od 25km jest łatwiejszy. Pojawia się we mnie przekonanie, że kolano nie będzie boleć. Ma zacząć boleć od ponad 15km ... i co? NIC! NIC! NIC! Nie będzie boleć! Wiem, że to może być zasłona dymna, przed prawdziwym bólem. Biegnę ... zatrzymuję się na strefach jedzenia ... rozciągam się i biegnę. Łącznie na całej trasie zatrzymywałem się 39 razy! Poświęciłem 25 minut na chód przeplatany z roziąganiem i 28 minut na lekki chód, który jak sądzę był powiązany z pitstopami w paśnikach. W końcu wybiegam z wału.

Teraz musi być blisko. Dzida. Zaczynam przyspieszać, chociaż ze średniego tempa widzę, że nie ma szans na złamanie 4 godzin w maratonie. Trochę wstyd. Trudno. Będzie wstyd. Nie mam siły, chociaż walę z całej mocy moich nóg. Mijają kolejne znaczniki kilometrów. Trasa pokazuje tą samą odległość, co mój gps w zegarku. Nożżżżżż kuuuu****a nie mogli trochę niedomierzyć? 37km na tablicy, ten sam na zegrarku ... Wbiegam na rynek w Roth. Cholera ... to już niedługo. Dzida ... na wyrzygu. Dam radę, olewam rozciąganie. Nie będzie boleć, bo to byłby dowód na to że jeśli jest Bóg, to jest zły. Dzida! Prędkość około 13 km/h na godzinę. Dzida. Kolejny kilometr dobrze domierzony! Dlaczego Niemcy są dokładni? Nie może być trochę za mało? Z rynku biegnę obok miejsca, gdzie już byłem, gdzie słyszałem spikera z mety. KKUUUUUUUUUUUUUUURRRRRR**********AAAAAAA. Gdzie jest meta? Dzida! W końcu wbiegam w miejsce, w którym wiem, gdzie jest meta. Cholera wydawało się, że jest bliżej. Dzida. Jest. Czerwony dywan. Jezu jaki on długi. Ma chyba z 50 metrów. Okrążenie. Jestem Usanem Boltem, chociaż później na filmie widzę, że przypomina, to raczej Dobrego Wojaka Szwejka zmierzającego na linię frontu. Na zegarze widzę 10:28. W rzeczywistości jest 10:58. Do życiówki zabrakło minuty. Padam na matę.


Wolno mi. Co kolejni wolontariusze muszą absolutnie się upenić, że nie potrzeba mi noszy. Nie! PIWA mi trzeba! Leżę jeszcze 2 minuty i wstaję. Obok przepycha się wolontariusz z zawodnikiem na noszach. Puszczam go. Dałem z siebie wszystko. Po dwóch bezalkoholowych ... niestety bez oczka ... prawdziwie bezalkoholowych, czekam na prysznic. Łzy napływają mi do oczu. Nigdy nie dałem z siebie tak dużo, pomimo tego, że trasa była szybsza, niż w Klagenfurcie i że pomimo tego zrobiłem gorszy czas. Jednak ... walka z sobą, to jest właśnie ironman. Kiedy noga podaje, jest łatwo. Kiedy jest ciężko, a osiąga się świetny wynik, to jest ironman. Jestem wymęczony fizyznie, ale przede wszystkim psychicznie. Fizycznie ... było jak było, ale psychicznie mógłbym się mierzyć z rekordzistami świata! Rekordzistami świata, których spotkałem przed startem! Anderas pobił osięgnięcie Marino, a robokop Wellington poprawiła swój własny czas.

Uścisk z przezawodniczką!

środa, 13 lipca 2011

Rachunek sumienia


Mój przyjaciel powiedział, że "niezależnie od tego kiedy umrę, to i tak jest nieźle, bo wyszedłem w życiu na plus". Zgadzam się z nim, ale coś mi nie grało. Dzisiaj udało mi się domyślić dlaczego. Dopisałem drugą część zdania: "ale byłoby niesprawiedliwe umierać zbyt szybko, w końcu wyszedłem na plus, więc im dłużej będę żył, tym ten plus będzie większy". Może słowo "sprawiedliwe" nie jest adekwatne, bo w życiu tyle sprawiedliwości, ile w Jarosławie Kaczyńskim rozsądku, więc może lepiej użyć słowa "głupio".

wtorek, 12 lipca 2011

Na bardzo szybko z Roth.

Było bardzo ciężko ... pierwszy raz zawody na dystansie ironman objawiły
się z taką mocą. Nie było formy, więc wszystko szło z psychiki - bo jak
noga podaje, to wszystko łatwo idzie, a jak forma zła, to wszystko
przeszkadza.




Pływanie na lajcie. Na rowerze na samym początku zgubiłem bidon z przodu
(dość ważna pomoc) i przesadziłem na pierwszym 90km kółku - później
złapałem doła i ledwo co dowlokłem się do mety rowerowej. Trasa wbrew
zapowiedziom, była dobrze odmierzona.

Bieg - masakra, wypompowałem się na rowerze i nie było z czego pobiec. Po
pierwszych 10km miałem zamiar przejść całą trasę, bo aż tak było źle. Ale
przypomniałem sobie słowa Zbyszka Mazurczyka, który mówił, że maraton na
IM to psychika. Nie mogłem znaleźć w sobie motywacji do biegania, udało mi
się ją w końcu znaleźć i dowlekłem się na metę. Byłem na 100% pewien, że
będzie powyżej 4 godzin, ale udało mi się ostatnimi kilkoma kilometrami w
których leciałem powyżej 12km/h uczknąć kilkanaście sekund, może
kilkadziesiąt, które w rezultacie pozwoliły mi złamać te przeklęte 4
godziny.

Dokładnie wszystko napiszę wkrótce.

piątek, 1 lipca 2011

Narty

Pierwszy w historii wpis typowo blogowy.

Typowo blogowy, bo opisujący jakieś historie mojego życia. Mam nadzieję, że nie wyjdzie zbyt osobiście, a raczej żartobliwie. Plus w związku z tym, że będą to historie związane z wyjazdem na narty, będzie także trochę o jeździe na nartach. Jeśli triatlonem zajmuję się tylko amatorsko, to na nartach zarabiałem - swego czasu pracowałem jako instruktor, więc na amatorskiej jeździe się znam, trenowanie zawodników i jazda na tyczkach (czyli na patykach) to zupełnie inna bajka. W każdym wpisie będzie jedna porada dotycząca zjazdówek.

Piątek, 25 marca 2011.

Urlop w pracy zaowocował kacem. Musiałem się spakować i przezwyciężyć ogólną alkoholową niemoc. Odwiedziłem Decathlon w którym miałem kupić zegarek ze stoperem - potrzebuję go na samodzielne treningi na basen. Kupiłem tańszy, niż początkowo zakładałem, ale fakt ten odbiłem sobie z nawiązką kupując bardzo ładny i za mały softshell. Od dawna powtarzam, że sport uprawiam tylko po to, żebym z czystym sumieniem mógł chodzić w obcisłych ciuchach. Treningi i wynik to sprawa co najmniej trzeciorzędna, jeśli nie czwartorzędna.
Porada: Jeśli dobrze jeździsz na nartach udowodnij to i przestań patrzeć się na narty podczas zjazdu.

Przed wyjazdem poszedłem na basen, będzie mi go brakować przez tydzień. Zrobiłem całkiem ładniusi trening. Mało ludzi, szybkie pływanie. Kilka godzin później wyjazd do Livigno. Trzy osoby w samochodzie, trzech kierowców. Ja z tyłu … idealne warunki na to żeby przespać podróż. Z dużą dokładnością można powiedzieć, że zasnąłem wyjeżdżając z Warszawy o godzinie 21, a obudziłem się o 10 rano na granicy Szwajcarsko-włoskiej. Daleko od rekordu 27 godzin snu praktycznie bez przerwy, ale przecież nie oto się rozchodzi.
Porada: Im szerzej jedziesz tym niżej możesz zejść (to tak nie do końca). Im niżej możesz zejść, tym styl wygląda lepiej, tym pewniej jeździsz i tym szybciej jeździsz. Ja jeżdżę stanowczo za wysoko. 

Sobota, 26 marca 2011

Pierwszy dzień w Livigno. Rozpakowywanie się oraz pierwszy trening. Mikołaj napisał, że ma go być około 1,5 godziny dziennie. Biegówki idą na pierwszy ogień. Bieganie klasycznym stylem idzie mi jak krew z nosa. Pomęczyłem się godzinę. Później doprawiłem się 5 km biegiem. Po treningach zwiedziłem okoliczne sklepy rowerowe w poszukiwaniu butów na rower. Znalazłem bardzo ładne buciwo, ale niestety dość drogie … dodatkowo moja szeroka stopa nie czuje się w nich jak ryba w wodzie - wszystkie buty SIDI są znane z tego, że są dość wąskie. Jeszcze przemyślę, czy będę je kupował i napiszę Smsa do Mikołaja.
Porada:  Jeździj dynamicznie, naucz się wykorzystywać krawędzie, tak aby w odpowiednim momencie przejść z jednego zakrętu w drugi. Siła z wygięcia nart w łuk, znacznie to ułatwia - trzeba tylko wyczuć moment. Co więcej należy go także kontrolować! Mocniejsze dociśnięcie krawędzi, tuż przed końcem (dokręcenie skrętu) powoduje, że jazda wygląda znacznie lepiej.




Niedziela, 27 marca 2011

Pierwszy dzień iście nartowy. Przypominałem sobie jak należy jeździć na nartach. Przede wszystkim na obunóż. Ciężar powinien być w miarę równo rozłożony na dwie narty. Ciężka sprawa ... na szczęście przy dobrze naostrzonych nartach jest to możliwe.

Oszukuję, nie dokończę tego wpisu nigdy. Ostatecznie wrzucam filmiki z nart, takie z muzyczką :)