poniedziałek, 20 grudnia 2010

Maczeta tnie w kinach

 Jakoś tak krótko napisałem i mało, bo mi się nie chciało.



Na początku muszę przyznać, że film mnie powalił. Jest absolutnie prześmiewczy i nakręcony bardziej w stylu Tarantino. Nie ma w nim co prawda tak wyrafinowanych dialogów jakie przeprowadzał Jules z Wincentem Vegą odnośnie "półfunciaka z serem", ale jest wiele innych błyskotliwo-absurdalnych scen. Choćby scena w szpitalu, w której lekarz chcąc zaimponować piersiastym pielęgniarką, chwali się swoją ekspercką wiedzą: "Jelita w ciele człowieka mają długość dziesięciokrotnie większą, niż jego długość". Po chwili tytułowy bohater wyskakuje z okna używając jelit wroga jako liny. Brzmi niesmacznie? Może takie być, dla mnie jest to tylko aburdalnie śmieszne. Jeśli więc nie podniecają Cię takie sceny, to chyba nie masz czego szukać w kinie. Natomiast jeśli posiadasz wydanie kolekcjonerskie Kill Billa wraz z mieczem Hatori Hanzo, to jest to film dla Ciebie.
"Maczeta" jest zdecydowanie inny, niż "Planet Terror". Mniej w nim rozbryzugujących się potworów, nie ma w nim także wampirów z "Od zmierzchu do świtu". Film zdecydowanie bardziej przypomina "Desperado", czyli ze spotkania z dwudziestoma najtwardszymi, najbardziej bezwzględnymi zbirami jakich widział świat, cało wychodzi tylko główny bohater lub/i jego kobieta, a fakt że ma on dwadzieścia kul w ciele nie ma znaczenia, bo przecież dobry chirurg alkoholik, to jego stary znajomy.
Fabuła nie brzmi zachęcająco? A czego można się spodziewać? Rodriguez, to nie Bergman. W jego filmach liczy się rozrywka, absurd, "teatr formy", nie ma czego interpretować i nad czym kontemplować. Więc jeśli cenisz sobie dobrą, absurdalną rozrywkę kupuj bilet do kina już dzisiaj!

poniedziałek, 29 listopada 2010

czwartek, 4 listopada 2010

Trochę o odżywianiu na dystansie Ironmana

Na punktach odżywczych zawsze jestem dobrym klientem.

Na blogu jest mało wpisów, więc przekleiłem część wiadomości dla znajomego, który się o to pytał.

Co do odżywania, to ja mam taki problem, że nie mam problemów. Jem, piję co popadnie, więc nie zamulam się jednocześnie spożywanym żelem i izotonikiem. Moje doświadczenia są takie, że na każdej strefie biorę jeden bidon izotonika i jeden bidon wody. Izo jest do picia (generalnie zawsze mam nadmiar, więc przed wjechaniem do strefy żywienia w bidonie z przodu jest izo). Biorę nadmiar, bo jeśli w pewnym momencie wyleci mi bidon, to będę jechał przez 30 km o suchym pysku. Wodę biorę do polewania (jeśli jest gorąco) i do mycia rąk, które się lepią po tym jak leje izotonik do bidonu z przodu. Ew. woda jest jeśli będziesz potrzebować jakiegoś płynu, bo skończy się izo. 


Gorąc, to wróg.
Raz na jakiś czas, powiedzmy na 60 km biorę parę łyków koli (dają w bidonach, które prawie natychmiast wyrzucam). Używam jej, bo na IM w Borównie na około 160 km zacząłem zasypiać, tak mi spadł cukier. W Klagenfurcie kola zadziałała idealnie. Izo jak się okazało nie ma wystarczającej dla mnie ilości cukru, ale to jest kwestia sprawdzenia.

Co do jedzenia, to staram się jeść za dużo ... nie mam określonych proporcji, ale mniej więcej zjadam dwie rzeczy na 30 km. Może to być banan i żel. Żel łatwo wchodzi i nie ciąży na żołądku więc można brać jak leci. Najwyżej przytyjesz po zawodach, a nie schudniesz Wink Raz na jakiś czas zajadam jakimś batonikiem (substytut kanapki z szynką). Tylko jego jest dość ciężko przegryźć, bo w japie sucho i nie je się tego najlepiej, ale raz na jakiś czas można.


Pamiętaj, że bidon zawsze może upaść.


Więc generalnie izo i żele.

niedziela, 31 października 2010

Kilka słów o imionach


Jeden z moich mistrzów – Kurt Vonnegut – pisał, że aby ludzie nie byli samotni, potrzebują ogromnych rodzin. Jego spis, samych tylko przyjaciół-pisarzy zajmował, jeśli mnie pamięć nie myli, stronę. Wg amerykańskiego pisarza, tylko to może nas uwolnić od bycia nieszczęśliwym.
Pana Kurta Vonneguta należy pokazywać tylko z papierosem.

W dobie portali społecznościowych takich jak Facebook, czy Nasza klasa marzenia Vonneguta o globalnej rodzinie, przekraczającej granice państw, oceany, stają się rzeczywistością. Spora część użytkowników ma powyżej dwustu znajomych, choć ja sam nie posiadam tak ogromnej ilości przyjaciół, więc mogę tylko domyślać się, że spora część tych znajomych, to ludzie z którymi wypiło się kiedyś piwo lub dwa na grillu u znajomego. Taki jest chyba właśnie cel portali społecznościowych – duża ilość znajomych z którymi można dzielić się wiadomościami. Żyjemy w dobie w której każdy spotkany człowiek po pięciu minutach staje się Jackiem, Olą, Magdą lub Marcinem. Takie to czasy w których prowadzący teleturniej staje się Hubertem. Ciężko to krytykować, bo taka właśnie jest kolej rzeczy, ale trochę mi smutno, że mijają czasy w których prowadzący radiowy quiz dla dzieci – pan Kuba Strzyczkowski zwraca się do czterolatków per pan. Ciekaw jestem czy właśnie oto chodziło Vonnegutowi, ale wszystko wskazuje na to że tak. Luźne więzy mają stanowić rodzinę, chociaż brzmi to absurdalnie, to może jest w tym jakaś głębsza myśl. Mi jednak ciężko jest uważać kogoś za swojego przyjaciela człowieka, z którym chwilę porozmawiam. Ciekaw jestem jakiego czasu potrzebuję do uznania kogoś za swojego znajomego.


Wielce Szanowny Pan Profesor.
Postawą, która jest mi znacznie bliższa, jest relacja pomiędzy Zbigniewem Herbertem, a Henrykiem Elzenbergiem. Elzenberg w mojej wersji worda jest podkreślany jako błąd. Widać nie był wystarczająco znany, tak jak Paris Hilton, czy Britney Spears. Herbert w swoim requiem do nauczyciela pisze „mój Mistrzu Henryku do którego po raz pierwszy zwracam się po imieniu”. W korespondencjach pomiędzy panami, Pan Cogito za każdym razem zwraca się do pana Elzenberga słowami „Wielce Szanowny Pan Profesor”. Pomimo nie przejścia na „ty”, pomimo nie używania imienia, zażyłość pomiędzy dwoma wybitnymi Polakami jest znacznie większa, niźli pomiędzy kawiarzem w restauracji Starbucks (word tego też nie oznacza tego jako błąd), czy pomiędzy większością moich znajomych, a mną.

Pan Jan Kelus z Panem Jackiem Kleyffem.
Przypomniała mi się opowieść Jana Kelusa (word także podkreśla je jako błąd), dziejąca się w czasach komunizmu, kiedy to Jego dom służył na początku jako miejsce spotkań przyjaciół, a później zamienił się w imprezownie przez którą przetaczało się setki ludzi. Przyszła Pani Kelus, zapytała się pana Jana, czy tak właśnie chce nawiązywać kontakty. Czy nie lepiej jest mieć kilku zaufanych przyjaciół, niźli całe rzesze znajomych. Obecnie pan Jan mieszka gdzieś na Mazurach, więc widać wybrał tą drugą możliwość.

I do tej postawy próbuję Was moi czytelnicy przekonać. Piszę „Was”, a nie Państwa ponieważ zawiązała się między nami (mam nadzieję) jakąś więź. Być może jest to więź bardzo krótka i ulotna, ale na czas jej trwania jesteśmy na „ty”. Może nawet nie my jesteśmy na „ty”, ale Wy i to dzieło jesteście na „ty”, więc ja powinienem mówić „Państwo”. Ot to ciekawa zagadka. Ja zawsze czuję, że tekst który czytam, bohaterowie książek, wydarzenia w nich przedstawione są moje, więc i Państwo drodzy czytacze tak poczujcie ten tekst. A kiedy tak już się stanie, to wtedy musicie ze sobą być na „ty”.

Więc drodzy czytelnicy, nie przechodźcie z byle kim na „ty”, twórzcie swoje rodziny, ale tych bliskich wystarczy Wam kilku. Nie zdradzajcie swojego „ja” każdemu, kto poda Wam rękę i się przedstawi. Pamiętajcie o tym, że prawdziwa rodzina jest ograniczona do kilku osób. A w ostateczności miejcie szacunek, tym którym się on należy, a słowami szacunek ten wyrazić najłatwiej.

czwartek, 14 października 2010

Ostatni start sezonu - Maraton w Poznaniu

No i stało się. Koniec sezonu 2010. Ostatni na liście był Poznań, do którego nie ma co ukrywać - nie przygotowywałem się. Po dość trudnych treningach do IM w Klagenfurcie, ciężko było zmusić się do utrzymania wagi, formy itp. A periodyzacja (czyli kumulacja formy) nie zadziałała odpowiednio, ponieważ przez półtora tygodnia przed zawodami byłem przeziębiony. Do tego należy dodać intensywne "nawadnianie".

Pomimo wszystko planowałem przebiec maraton w granicach uznawanych za przyzwoite, czyli ustawić poprzeczkę życiówki na królewskim dystansie biegu na trzy godziny i piętnaście minut.

Waldek (kolega z pracy) przestrzegał mnie jak bardzo trudne to zadanie. Nie przejąłem się tym, bo w końcu pyka się te Ironmany, więc i maraton "pyknę".

Dwa dni przed wyjechałem wraz z Agatą na Mazury celem odbycia imprezy. Impreza miła, udana, ze świetnym, niedietetycznym jedzeniem, winem i piwem. Dieta przedstartowa. Następnie całodzienna podróż z Mazur do Poznania. Na koniec dnia, coś na kształt grypy żołądkowej. Okoliczności przed startem ... wymarzone. No i jeszcze Kubica odpada z porannego wyścigu ... Może ten wypadek, to jednak dobry znak? Przed półmaratonem półtora roku temu, Kubica jadąc na drugiej pozycji, także odpadł z wyścigu, a ja ustanowiłem życiówkę. Nie oszukujmy się ... był to mój debiut (i jak na razie jedyny start) w półmaratonie.

Na starcie pojawiłem się po 10:10 ... Ludzie już wystartowali. I dobrze, będę miał więcej miejsca na starcie. Ostatni zawodnicy zbliżali się do linii startu (imprezy masowe "startują" wciągu kliku minut, nie wszyscy startują wraz z wystrzałem startera - stąd czas brutto i netto). Odczekałem jeszcze chwilę, włączyłem stoper i poleciałem przed siebie na spotkanie z przygodą.

Na początku biegu trzymałem tempo na trzy godziny i dwadzieścia minut. Nocne ekscesy ostatecznie wpłynęły na celowanie w czas, który zwiększyłem o pięć minut. Tętno podskoczyło do 170. Czyli powyżej progu przemian tlenowych. Trudno ... wytrzymam te trzy godziny z takim tętnem. Wytrzymałem z mniejszym dziesięć godzin, więc z większym wytrzymam krócej. Logika ta jest wielce nieprawdziwa, ale postanowiłem nie zawracać sobie głowy jakąś tam logiką.

Chwilę po starcie minąłem Piotra Strzałkowskiego z Entre, później na trasie spotkałem Przemka Przywartego z IM2010, z którym startowaliśmy w Klagenfurcie. Cały czas biegłem swoje. Pierwszy punkt odżywczy był na piątym kilometrze. Po kolejnym na 10 km zacząłem powoli wtłaczać w siebie żele energetyczne. Miałem przy sobie dwa, akurat tyle żeby starczyło na maraton. Ostatnie "gryzy" trzeba zjeść pomiędzy 30, a 35 kilometrem.

Na każdym punkcie popijałem wodę, a za wszelką cenę starałem się uniknąć "dykty", czyli Powerade'a. Ten niebieski kolor chyba nie powstaje naturalnie, więc nie ma sensu dodatkowo obciążać wątroby, która i tak zbiera mnóstwo ciosów podczas biegu. Skurcze się nie pojawią, bo przed biegiem zaaplikowałem hiper skondensowany magnez. Woda wystarczy. Staram się jak najmniej wylewać jej na siebie - obawiam się zmiany temperatury i olbrzymiego zimna. Nie do końca się to udaje i część wody spływa z klatki piersiowej i brzucha w okolice ud.

Okazuje się, że na udach mam obtarcia - spodenki w których biegam są krótkie i pomimo tego, że na krótszych biegach tego nie odczułem, najwyraźniej otarcia są dość duże. Woda zmieszana z solą z potu wchodzi w rany i powoduje okropne pieczenie. Staram się wytrzeć wodę i zapomnieć. Na jakiś czas się udaje.

Na 11 km biegu doganiam wesoło biegnącą grupę z balonikami 3:30. Chyba trochę przesadziłem z tempem, chyba powinienem ich dogonić trochę później. No nic. Później doganiam ludka z czasem 3:30 zamiast numeru startowego. Najwyraźniej baloniki nie mogąc utrzymać tempa odpadły dość wcześnie. Teraz już muszę biec sam. Grupy na 3:15 podobno nie udało się skompletować, a tej z balonikami 3:00 nie mam szans dogonić. Na razie tempo trzymam idealnie.

Na 18 km widać w dole kilometr 19. Wbiegamy na wiadukt z którego przyjdzie nam później zbiec. W ogóle trasa jest dość pofałdowana i dodatkowo asfalt jest dość nierówny. Okazało się później, że ten fakt nie przeszkadzał tylko mi, ale także innym zawodnikom. 19 km to mój tryumf, czuję się znakomicie. Na szczęście nie podpalam się za bardzo, wiem, że kryzys prędzej czy później się pojawi.

Mijam znacznik 41 kilometra, później kilometr 21, a tuż za hotelem w którym nocujemy ponownie znacznik pierwszego kilometra. Wbiegam na drugie, ostatnie okrążenie. Na pierwszym widziałem tylko znaczniki kilometrów z drugiej pętli, a teraz widzę tylko te z pierwszej. A ... jak to było dobrze wtedy ... miałem jeszcze tyle siły, zacząłem sobie wspominać bieg i to co mnie czeka. Trasę już znam. Tak wolę biegać po pętlach.

31 km zaczynam coraz dotkliwiej odczuwać otarcia. Ten odcinek jest biegnie się po obu stronach jezdni. W jedną stronę biegnie się na małą pętlę po osiedlu, w drugą wracam, wypatrując Agaty. Jeśli ją spotkam, to krzyknę żeby się trzymała w zamian dostając to samo i będzie biegło się łatwiej. Całą uwagę poświęcam na wypatrywaniu jej wśród tłumie biegaczy, to pomaga zapomnieć o kryzysie i bólu. Przed końcem wspólnego odcinka widzę grupę na 4:15. Tak szybko chyba nie biegnie, niestety będę musiał biec sam, bez dobrego słowa.

Może nie do końca, gdyż kibice dopingują wszystkich okropnie gorąco. Z całą pewnością najlepszą rzeczą i najbardziej zapadającą w pamięć jest doping. Stojące dzieciaki z podstawówek, gimnazjów i liceów (dla dorosłych także) nie szczędzą gardeł, ni dłoni. Cieszy mnie to i mam nadzieję, że kiedyś ja ich będę dopingował na trasie jakiegoś biegu.

Muszę jedynie wytrzymać do 35 km. Jeśli się uda, kryzys nie przyjdzie. Do 35 km średnie tempo wynosi 4:44 minuty na kilometr, czyli idealnie na trzy godziny dwadzieścia minut. Na półmetku miałem czas godzinę czterdzieści minut. Życiówka w półmaratonie i dobra zapowiedź na drugą pętlę. Tempo trzymałem do 35 km. Później zaczął się dramat.

Niestety obtarcia wygrały. Nogi nieznośnie bolały i przesuwałem je z olbrzymim trudem. Musiałem przejść przez paśnik, a po ponowieniu biegu byłem w stanie biec nie szybciej niż 5 minut na kilometr. Łzy napływają do oczu, ale jestem wystarczająco twardy żeby zagryźć zęby i pobiec. Na ostatnim podbiegu kibic krzyczy do mnie (chyba ...) że kolega jest przede mną. Patrzę wypatruję i nikogo nie widzę. Dopiero po szczycie na prostej drodze doganiam Marcina Kęcika. No i zaraz dostanę kontrę, bo barwy Entre zobowiązują. Ale okazuje się, że Marcin ma jeszcze większy kryzys ode mnie i nie jest już w stanie kontratakować.

Ostatni kilometr już znam. Biegłem tam rano do szatni (dzięki temu spóźniłem się na start). Nie mam już środków, żeby przyspieszyć więc zwalniam i napawam się chwilą w której zbieram oklaski od kibiców. Na metę wbiegam pozdrawiając kibiców nie przejmując się ostro finiszującymi zawodnikami.

Odbieram medal, zabieram butlę wody i udaję się do punktu medycznego. Widzę leżących pod kroplówkami ludzi. Proszę uprzejmego sanitariusza o opatrzenie. Krew z ud utworzyła, krwawe krople na gładkiej powierzchni ud. Dezynfekcja i zasypka, to jest lekarstwo na moje bolączki. Później idę na masaż i czekam na Agatę, która wbiega po 5 godzinach od rozpoczęcia biegu. Teraz pozostaje tylko podróż do Warszawy.

czwartek, 16 września 2010

Kilka słów o incepcji, czyli dziesięć lat napisane podczas jednego pijackiego amoku średnio-zdolnego absolwenta przedszkola.

„Incepcja” to na pewno nie najgorszy film jaki widziałem, ale na pewno najbardziej przeceniany film w historii kina. Dzieło Nolana nie ma w sobie kompletnie nic. Scenariusz jest do bólu schematyczny i bardzo niedopracowany, gra aktorów średnia, a efektów specjalnych, choć niektóre bardzo efektowne, to jest ich tylko kilka.

Najprostsza sprawa ma się z efektami specjalnymi. Niby są one tylko dodatkiem, ale powstają filmy, które opierają się tylko na nich, choćby „Avatar”. „Incepcja” ma ich kilka więc filmem „efekciarskim” nie jest, poza tym historia kina zna wiele lepszych efektów, niźli te w „Incepcji”.

Równie krótkim akapitem można okrasić grę aktorską, która jest zwyczajna. Leo miał już dużo lepszych ról, Ellen Page osobiście mnie nie przekonuje. Gra bardzo nienaturalnie, raz jest zbyt wystraszona, raz zbyt w swoim wystraszeniu pewna, jest bardzo nijaka. Może tyle o aktorach, bo aż tak się na ich grze nie znam.

Scenariusz, to główne źródło zła. Większość filmów opiera się na jednym z kilku szkieletów opowiadanej historii. Kręgosłupem „Incepcji” jest następujący schemat. Grupa specjalistów najlepszych na świecie spotyka się w celu wykonania zadania, którego na pozór nie da się wykonać. Czasami owa gromada hakerów, fajterów i kierowców wszelkich możliwych pojazdów jest już stworzona i dołącza się ktoś nowy, bo jego odpowiednik udał się do krainy wiecznych łowów. Przez około połowę filmu poznajemy bohaterów, przyglądamy się konfliktom wewnątrz grupy, wyrabiamy sobie zdanie o każdym z nich. W „Incepcji” poznanie bohaterów, poza dwójką głównych, nie następuje. Testem na przyjęcie do grupy jest narysowanie okrągłego labiryntu, wydaje się że ta przeprawa jest dużo łatwiejsza, niż ta która musiał przejść Janek w „Czterech pancernych”.

Po krótkim wstępie podczas którego nie zapoznajemy się z bohaterami opowieści następuje akcja, którą nasi herosi tak skrzętnie planowali. Jak to w filmach coś idzie nie tak, bo zawsze musi coś nie wyjść – dramaturgia musi być. Okazuje się, że super grzebacze ludzkich myśli nie wiedzą nawet, że zbyt duża dawka środków nasennych może ich wpędzić w obłęd. Takich mamy specjalistów na jakich zasługujemy. Dodatkowo ex-żona Leo robi psikusy. Akcja … jak akcja w filmie akcji, nic specjalnego. Utrudnieniem ma być chyba połapanie się w warstwach snu. Widziałem już rysunki, tłumaczące, które rzeczy działy się w której rzeczywistości. Uważam, że jeśli tego nie widać, to albo przez zmęczenie w kinie (w końcu trudno jest oglądać ponaddwugodzinny film o niczym), albo przez brak wystarczającego bystrego umysłu. Cudów nie ma, jeśli wychowujemy się na Awatarze, czy Transformersach, to nie sposób połapać się w tak „zagmatwanej” fabule, chociaż film jest prosty jak konstrukcja cepa.

Dodatkowe niedoróbki filmu:
  • Leo wiedząc, że jest w śnie, mógł zabawić się w bohatera film „To nie jest kraj dla starych ludzi” i w ten sposób wybudzić żonę ze snu, nie musieli się kłaść pod pociąg. Strzał z ubijarki krów załatwiłby sprawę późniejszego samobójstwa.
  • Jeśli każdy ma swój przedmiocik którego musi się nauczyć, to zróbcie eksperyment. Weźcie dwie kostki do gry i porównajcie ich wagę w ręku, na pewno uda się wam znaleźć różnicę. Nie da się nauczyć wagi tak małego przedmiotu. Sposób na rozpoznawanie rzeczywistości przez Leo był taki, że bączek miał się przestać kręcić. To był tajny znak tokena, ale pewnie Leo rozpowiedział wszystkim przy piwie co się z bączkiem dzieje, jednakże musiał dodać „Ale nie mówcie nikomu, bo jest tajne i jak ktoś się dowie, to będzie mógł porobić mój znak w swoim śnie”
  • Nasi hiper specjaliści nie mogą wybudzić się wcześniej, bo są pod działaniem narkozy. Dlaczego więc w ostatniej rzeczywistości popełniają samobójstwo? Dlaczego Japończyk nie mógł upaść w rzeczywistości w której „dostał kulkę”?

czwartek, 12 sierpnia 2010

Relacja z Klagenfurtu

Śniadanie mistrzów.
Wstawanie przed słońcem dla takiego śpiocha jak ja jest z całą pewnością tak samo trudne jak same zawody. Nie bez bólu, ale ten etap zawodów zakończył się sukcesem. Specjalnie zamówione u właściciela hotelu śniadanie zaczęło się o czwartej rano. Przyszedłem na nie jedynie z 20-minutowym opóźnieniem. Pierwszy raz od długiego czasu zjadłem uczciwą bułę z szyną i serem. Mniam. Nie jest to edukacyjne, bo przed startem powinno się dopchać węglowodanami, jogurtem i czymś tam jeszcze, z drugiej strony perspektywa "normalnego" posiłku za 14, a może 15 godzin, sprawiła że nie odmówiłem sobie czegoś, co będzie prawdziwym jedzeniem, a nie pysznym, glutowatym żelem lub bananem. Później powrót do pokoju na drzemkę. W tym czasie część znajomych zawodników z Polski  wyjechała na miejsce startu. Ja musiałem się przede wszystkim wyluzować i dobrze wypocząć. Nie chciałem wszystkiego sprawdzać po dziesięć razy. Wszystko poukładałem sobie w głowie kilka dni temu, teraz muszę się przespać jeszcze półgodziny.


Gruby w otoczeniu dysków.
W końcu wychodzimy i tata zawozi mnie na start samochodem. Sam zawraca i ma się pojawić rowerem za jakąś godzinę. Przychodzę do roweru, jeszcze raz dokładnie oglądam miejsce w którym stoi, po pływaniu będę nieprzytomny i im lepiej zapamiętam charakterystyczne punkty obok, których znajduje się moje stanowisko, tym lepiej. "Grubego" otoczyły dwa rowery na dyskach (pełne koło z tyłu). Mały cel na zawody - być przed dyskami po rowerze. Jeden z "dyskowiczów" jeszcze dopieszcza swój sprzęt. Pożyczam pompkę - swojej nie brałem, bo "na pewno ktoś obok będzie miał". Koła napompowane, teraz trzeba włożyć bidony. K***! Nie wziąłem bidonów. Dramat. Telefon do ojca "Jesteś jeszcze w hotelu? Bierz bidony dla mnie i sprintem na metę" Kochany tata. Do startu zostało 45 minut. Chodzę i dowiaduję się o resztę spraw, które muszę załatwić przed startem. Przy wejściu do boksu rowerowego spotykam triatlonowe wdowy - żony mężów, którzy będą dzisiaj ze mną startować. Ucinamy pogawędkę, dołącza się do nas kilku zawodników. Półgodziny. W ustach adrenalina wyrządza ogromne szkody - wysusza wszystko wiór i proch. Popijam wodę, ale to i tak na nic. Z tym uczuciem nie da się wygrać. W końcu telefon od ojca. Odbieram bidony. Montuję je na rowerze. Najważniejsze że mam bidon z przodu do którego wlewa się zawartość tych, które podają wolontariusze na trasie. Taki patent znacznie ułatwia sprawne picie podczas jechania. 15 minut do startu. Ostatni raz odwiedzam toaletę. Ubieram piankę do pływania, która pomimo że jest rozmiaru "S" i uciska absolutnie i niemiłosiernie, wchodzi na mnie bez zarzutu. Wychodzę chyba jako ostatni z boksów. Wyrzucam torbę z napisem "Street wear", do której schowałem rzeczy w których przyjechałem na miejsce, w wyznaczonym miejscu. Oddadzą mi je po zakończeniu zawodów. W drodze widzę leżące, bezpańskie napoje - jeszcze łyk … niech ta adrenalina przestanie działać!

Nad jeziorem jest tylu śmiałków, że przedarcie się na początek tej watahy jest niemożliwe, cieszę się, że jestem w stanie wejść na start. Wybrałem plażę po prawej stronie, wyglądało jakby trasa była lekko krótsza od tej strony (oczywiście pomyliłem się i to startując z lewej strony płynęło się krócej). Czepek na głowę. Stoper przygotowany na start. Spiker zezwala na wejście do wody, zaraz ostatnie siusiu i start. I nagle wystrzał z armaty, spiker krzyczy "Put your hands up in the air". Cholera, mieliśmy podejść kilka kroków dalej i dopiero wystartować. Z sikania nici - zrobi się w trakcie pływania, ale najgorsze jest to że muszę błyskawicznie założyć okularki. Skok do wody. Okularki przeciekają. Więc je poprawiam. Płynę … dalej przeciekają, ale na tyle mało, że mogę płynąć. Ktoś uderza mnie z prawej, ktoś z lewej. Wyprzedzam neoprenowych[1] ludzi. Łup z nogi w żebra - ktoś płynął żabką. Po kilku chwilach mam czystą drogę przed sobą. I nagle bum z boku. Co się dzieje? Startowałem ze skrajnej strony … to ludzie z drugiej plaży. Ławica ma chyba ze dwieście metrów szerokości, ludzie pływają w "murach" po siedmioro osób obok siebie, co znacznie utrudnia wyprzedzanie, ale znacznie ułatwia nawigację. Płynie się od jednego neoprenowego muru do drugiego. Po dobiciu do ściany, trzeba odbić w bok i gazu. Czasami trzeba zwolnić, żeby po raz kolejny poprawić okularki zrzucone przez czyjąś nogę. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że w chwili startu nie zadałem sobie pytania "Jezu co ja tu robię … przecież to jakiś ponury, przykry i wulgarny żart". Wyszło doświadczenie zdobyte podczas kilku triatlonowych startów. Teraz wiem, że mam godzinę z minutami na rozprawienie się z jeziorem. Woda jest potwornie czysta. Wszystko widać doskonale. Tylko stopy dookoła … Tarantino byłby zachwycony. Łapię rytm: prawa, lewa, prawa, lewa, łup … żabkarz.
[1] - Pianki do pływania w triatlonie wykonane są z neoprenu.

O widać już boje na których nastąpi nawrót, wypłynęliśmy w końcu na półtora kilometra w głąb jeziora. Na boi - seks grupowy, wszyscy leżą na sobie. Obok mnie jakiś wafel, w najdroższym modelu pianki Orca, nie chce dać się wyprzedzić i zaczyna młócić wodę jak ogłupiały. Świetnie w końcu kończą się żarty i można popłynąć szybciej, "wsiadam" mu w nogi[2]. Chłopek słabnie. Kolejna boja, teraz zawracamy i płyniemy w stronę brzegu. Nagle po lewej stronie mija mnie człowiek-torpeda. Znakomicie, kilka mocniejszych pociągnięć i już siedzę mu w stopach, ale miota nim na prawo i lewo, gubię go, wynurzam głowę i znów  go znajduję, dopływam i znów go nie ma. Dramat … ale dzięki temu przyspieszam, robię mocniejsze pociągnięcia - z wcześniejszego stylu Trener Ola była by bardzo niezadowolona, pewnie walnęła by mnie "makaronem" w głowę. Teraz myślę o rotacji, chwycie wody, pociągnięciu.
Dopływamy do kanałku, moja torpeda gdzieś zniknęła, a może ją wyprzedziłem? Czuję smak benzyny … w czym przyszło mi pływać? Smak "płynnej technologii" po chwili znika. Widać dno. Z prędkości przesuwania się dna wynika, że płynę się całkiem szybko. Pora się wysikać przed wyjściem. Rozluźniam nogi i nic. Nie da się. Czasu na zatrzymanie też nie ma co tracić. Płynę dalej, mijam trybunę, mostek. Ludzi w wodzie jest ogrom, ale jakoś dziwnie nie płynął obok siebie i można ich wyprzedzać. W końcu jest … meta!
[2] - Pływanie w nogach, czyli za kimś jest bardziej wydajne, niźli samemu. Ktoś przed nami "rozbija" opór wody.




Torby z rzeczami na rower.
Widzę wolontariuszy, pomagający wyjść z wody zawodnikom. Ech co za wafle, ja wyjdę sam, bez pomocy. Pierwszy krok na podwyższeniu, łup! Wstaję, łup! Łapię się ręki wolontariusza, który wyciąga mnie na górę. No dobra jestem waflem … jaki mam czas? Godzina dziesięć. Jeszcze miesiąc temu był to czas docelowy, jednakże po zawodach w Mortizburgu miałem ochotę na dwie-trzy minuty lepszy czas. Żadna strata. Torbę z rzeczami na rower znajduję bez problemu. Ludzie z dyskami już pojechali, mieli numery 191 i 193 - ich toreb już nie było. Zakładam kask, okulary, numer startowy na plecy, to już wszystko? Oglądam zawartość torby jeszcze dwa razy, lepiej stracić 10 sekund, niż zapomnieć czegoś niezbędnego. Chyba tak. Zabieram skondensowany magnez[3] i żel energetyczny i wybiegam z namiotu. Bieganie na bosaka po asfalcie jest nieprzyjemne, ale przypięcie butów do roweru jest znacznie lepsze od biegania w butach kompletnie i absolutnie do tego nieprzystosowanych. Jadę bez skarpetek, sprawdziłem - nie ma różnicy, buty ułożone są idealnie i nie obcierają. Włączam pulsometr i w drogę.
[3] - Taki skondensowany magnez pomaga w zachowaniu równowagi elektrolitycznej i uniknięciu skurczy

Początek trasy jest znakomity. Droga prowadzi w dół i daję tyle gazu na ile rozsądek pozwala. Pulsometr pokazuje, że jestem dawno poza progiem w którym zakwasza się mój organizm. Muszę się uspokoić, ale to za chwilę. Puls po 10-15km sam spadnie, teraz nie mogę popełnić błędu z zawodów w Moritzburgu i zwalniać za wszelką cenę - czekać aż puls dojdzie do wyznaczonego poziomu, jadę na wyczucie. Puls po pływaniu jest naturalnie podwyższony, dodatkowo adrenalina i stres na zmianie z całą pewnością także go zawyżają. Po 10 km puls spada do 150 uderzeń na minutę. Za dużo, ale cały czas czuję, że jest ok. Pierwszy podjazd, po nim uspokoję puls. Na podjeździe zwalniam, nie idę w trupa. Mam do przejechania 180 km, nie mogę ciąć ile fabryka dała na płaskich odcinkach i jeszcze przyspieszyć na podjazdach. Chociaż nie jest to motywujące, daję się wyprzedzać. Spokojnie Kuba! Powoli. Później, podsumowując zawody, najbardziej byłem dumny z rozłożenia sił i odżywiania na trasie. Podjazdy tak czy inaczej kosztowały więcej sił i puls na nich skakał, więc nie chciałem jeszcze bardziej sobie dokładać. Wolniejsza jazda miała także swoje zalety, kibice, którym odmachiwałem i dziękowałem słowem "Danke" (jak zauważyła Monika mieszkająca od kilkunastu lat w Wiedniu, bez polskiego akcentu) dopingowali jeszcze mocniej, klepali po tyłku - jak na etapach górskich w Tour de France, inni robili szpaler i wykonywali meksykańską falę. Doping pierwsza klasa. Niektórzy krzyczeli do mnie po imieniu, część zamawiała posiłek, krzycząc "SUPA, SUPA, JAKOB, SUPA[4]". Dla umilenia jazdy znajdowałem znanych ludzi noszących imiona współzawodników. Jechałem obok Guntera Grassa - na starość nieźle mu odbiło, ale tak to jest z urodzonymi 16 października; Andrea Doviciozo przerzucił  się z motorów na triatlon; Mario … Mario … na zawodach w Moritzburgu wymyśliłem setki Mariów, a dzisiaj pustka. Mario … Mario … Scheiber! Mario Matt! Sami austriaccy narciarze.
[4] - Super w języku niemieckim/austriackim brzmi właśnie tak
Na trasie rowerowej.

W końcu szczyt wzniesienia i przy okazji punkt z paszą. Chlust, polewam się wodą. Biorę bidony, wodę do polewania na dalszą część trasy, banana, żele na zapas. Należy pamiętać o jedzeniu! Bez prądu nie pojadę. Jeść, jeść i pić! Na zjazdach odrabiam straty z podjazdu. Być może ci z którymi rywalizuję widzieli otwarte złamanie po upadku na rowerze, ale to nie zaistniało jeszcze w mojej świadomości. Składam się w zakręty, opony trzymają rewelacyjnie. Jadę trochę niebezpiecznie - nie widziałem ludzi zjeżdżających po 65 km/h trzymając ręce na lemondce[5], ale doświadczenia z gór procentują.. Ścinanie zakrętów, dzięki którym tak łatwo wyprzedzałem, wbrew pozorom pozytywnie wpływa na bezpieczeństwo. Wystarczy zobaczyć jak jeździ się w formule 1 na zakrętach - od prawej do lewej - na całej szerokości drogi, dzięki temu można jechać szybko i pewnie. Trasa jest zamknięta dla ruchu samochodów, więc jest w miarę bezpiecznie, ale zostawiam sobie margines na błąd. Kolejne kilometry mijają, kolejne zjazdy, ale ja wiem, że te Austryjaki, to wredny i podły naród, po każdym zjeździe musi być podjazd. Najgorszy jest w na sześćdziesiątym kilometrze dziewięćdziesięciokilometrowego okrążenia. Jest podzielony na trzy mniejsze. Po wjechaniu na pierwszą półkę, trasa trochę odpuszcza, ale to tylko zasłona przed kolejnym ciosem. Część współzawodników minęło się z powołaniem i chcą zostać najlepszymi "góralami" na Tour de France i wyrywają do przodu jak głupi. Powolne wjazdy męczą wystarczająco, a mocno naciskając na pedały gubi się przyjemność z odwzajemnienia sympatii w stronę gorąco dopingujących "fanów". Na moje odmachiwanie kibice głośniej krzyczą i machają patentami do kibicowania, innym przybijam piątki.
[5] - Taki patent z przodu na kierownicy, ułatwiający przejechanie samotnie tych 180 km.
Macham kibolom :)

Po podjeździe droga jest już całkiem znośna. Jeszcze trzy, cztery podjazdki, a później w dół do Klagenfurtu. Niestety trasa bezpośrednio do Klagenfurtu jest częściowo otwarta dla ruchu i od samochodów oddzielają nas stojące gęsto pachołki. Wtedy to nakrzyczałem na sędziego, który nie raczył ukarać jadącej przede mną chyba 20 osobowej grupy, która co rusz dawała sobie zmiany. Ni jak nie dało się ich wyprzedzić. W końcu się udaje i odjeżdżam im na tyle, że nie są w stanie mnie dogonić. Kilka chwil później przejeżdżam obok ogromnego czegoś. O cholercia, to stadion piłkarskich mistrzostw europy. Betonowy budynek stoi w środku pola i robi wrażenie bardzo smutnego i nieużywanego miejsca.




Nawrotka

Mija kilka chwil refleksji nad stadionem i wjeżdżam na nawrotkę, która przypomina stadion podczas zawodów. Ogrom ludzi, którzy dopingują, męskie czirliderki wzbudzają uśmiech, głośna, rytmiczna muzyka. Za chwilę wjazd na drugą dziewięćdziesięciokilometrową pętlę. Znowu góry … teraz przynajmniej już wiem, co mnie czeka. Jazda nad krystalicznie czystym jeziorem w dół, później wyryp gdzie stoi mój tata z aparatem, równoległa do autostrady droga, to te przyjemniejsze odcinki. Do tych gorszych należy na przykład pozornie płaski odcinek z którym jest coś nie tak. Rzeźbię na nim niemiłosiernie, a jadę tylko 27 km/h. Przy pierwszej pętli byłem załamany, nie przypuszczałem jak bardzo opadłem z sił. Na szczęście okazało się, że sił nie zabrakło, jeno ten odcinek musi być pod górę, bo za drugim razem też pokonywałem go męcząc się przeokropnie. Później odcinki z pięknymi górskimi krajobrazami, ogromnym, zawieszonym chyba na stu metrach mostem. Podczas jazdy ucinam sobie pogawędki z sędziami jeżdżącymi na motorach. Jeden z nich na moje "Haloooo" (takie halo z niemieckim akcentem) odpowiada "Jak tam?" … cisza … "To tak po polsku?" zapytuję absolutnie zbity z tropu … "A po polsku" odpowiada sędzia. Jak rozpoznać Polaka na zawodach za granicą? Po numerze startowym, gdzie jest wyraźnie napisane "POL", ale jak trafić na polskojęzycznego sędziego na zawodach ironmana … nie wiem.

Dojeżdżam do odcinka, który jest tak nieprzyjemny jak woń gnojówki. Dużo podjazdów i na końcu trzy półki podjazdu. Na jednym z nich mija mnie jeden z Polaków. Ucinamy kilkuminutową pogawędkę. Pytam się na którym kilometrze jesteśmy, bo trochę źle ustawiłem sobie pomiar odległości na pulsometrze, zostawiłem ustawienia treningowe, a nie na zawody. Jest mniej więcej 144 km wycieczki. Odjeżdża na podjeździe i znowu jestem sam jak palec. Z późniejszych zapisków na stronie internetowej zawodów, wyszło że przechodziłem krótki kryzys. Kilka kilometrów przed podjazdem dogania mnie Radek Kokosza, w końcu polskie harpagany zaczynają mnie dochodzić. W sumie nie jest źle, bo i tak długo trzymałem się z przodu przed zawodnikami, którzy na zawodach w Borównie byli lata świetlne przede mną. Radek dostał karę "Stop and go", więc teraz uważa na drafting[6]. Puszcza mnie do przodu, a ja ku mojemu zdziwieniu mu odjeżdżam. No może nie jest jeszcze tak ze mną źle. Po chwili ucinam pogawędkę z bezimiennym już Australijczykiem, o tym że został jeszcze podjazd i rower się skończy. W tym momencie niebo się otworzyło. Dosłownie.
[6] - Na zawodach Ironman nie wolno jeździć w grupie. Jeżdżenie za kimś jest ogromnym ułatwieniem. Sędziowie na trasie pilnuję, aby tej zasady przestrzegano.
Radek na trasie.

Zaczął padać grad i zaczęło wiać z siłą stu tajfunów. Akurat gdy zacząłem podjeżdżać pod ostatnią półkę trzystopniowego podjazdu. Następnie droga prowadziła w dół. To był zdecydowanie najbardziej niebezpieczny moment całych zawodów. Większość zawodników zaczęła odpuszczać. Zjazdy w takich warunkach były potwornie niebezpieczne. Po pierwsze trudno było trzymać kierownicę. O położeniu się na "leżak"[7] nie było mowy, wiatr bujał rowerem na prawo i lewo. Dobre trzymanie mokrej kierownicy także nie było możliwe. Ręka okropnie się ślizgała - na kierownicy nie mam owijki, która zwiększyłaby tarcie na mokrej powierzchni. Dodatkowo rower był strasznie niestabilny, niebezpieczeństwo na zakrętach było ogromne. Zjechanie do którejś z krawędzi drogi mogło zakończyć moją przygodę w rowie lub na ścianie domu w miasteczku przez akurat przejeżdżałem, a pokonywanie zakrętów środkiem drogi wcale nie jest proste. Ostatnim problemem były hamulce, które nie działały. Może przesadzam, bo rower zaczynał zwalniać "już" po pięciu sekundach od "wciśnięcia hebli na maksa". Dramat. Na szczęście przy końcowym zjeździe do Klagenfurtu deszcz zaczął ustępować. Pomimo tego strata czasowa była duża. Na 20 km odcinku zjazdów średnia prędkość spadała o 10 km/h w porównaniu do poprzedniego kółka, a na kolejnym odcinku różnica wyniosła 5 km/h. Pozostał już ostatni kilometrowy odcinek w parku, na którym trzeba wyjąć nogi z butów, które zostaną przy rowerze (szybsza zmiana) oraz rozprostować nogi, ręce, plecy, w końcu pozostało jeszcze 42 km biegu. Po skończeniu roweru okazało się, że mam kosmiczny czas 5 godzin i 22 minuty, czyli średnia na 180 km wyniosła 33,5 km/h. Z 788 miejsca po pływaniu wskoczyłem na 656 po rowerze. Najlepsze miało dopiero nadejść.
[7] - Tak niektórzy nazywają lemondkę.
Początek trasy maratonu.

Zmiana nie odbyła się bezboleśnie. Bieganie na bosaka po niezbyt równym betonie, w dodatku po 180 km roweru, nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. Pomimo twardej podeszwy w bucie rowerowym stopom się oberwało. W końcu dobiegłem do worka z rzeczami na zmianę i poszedłem przebierać się i przygotowywać na maraton. Podobnie jak na zmianie rowerowej, tak i na tej zyskałem kilka miejsc. Jeszcze tylko czapka, skondensowany magnez i żel energetyczny w rękę i można biec.  Z kosmicznego deszczu na trasie rowerowej na trasie biegowej nie zostało nawet wspomnienie - słońce prażyło niemiłosiernie. Słyszałem kilka wersji odnośnie temperatury tego dnia, która miała raz wynosić 32 stopnie, a innym razem 34. W każdym razie nie są to wymarzone warunki do biegania. Raz na jakiś czas dało słyszeć się karetkę.

Z początku udawało mi się utrzymywać tempo na okolice 3 godzin 30 minut. Pulsometr bredził coś o słabej baterii. Jakbym nie wiedział, że ledwo co dycham i baterię mam już w stanie kompletnego rozpadu. Trasa biegowa miała oznaczone kilometry maratonu. Najpierw przebiegłem obok tej oznaczonej numerem 21. JEZU!!!! Dlaczego mnie tam nie ma. Chcę tam być. Tam właśnie był lider całego ironmana, gdyż zdublował mnie i pobiegł hen hen. Teraz maraton? Przecież to jest coś na granicy absurdu i utraty zmysłów. Smaczku dodawała temperatura. Dobrze … trzymam tempo. O jest koryto i woda. Strefa, w której wolontariusze podają napoje, żele itp, nazwałem paśnikami. Chlust, dwa litry wylądowały na głowie. Co za ulga. Ulga która trwała do 30 sekund, bo później znowu stawało się nieznośnie gorąco. Na szczęście gąbki nasączone wodą wkładane pod body trochę przedłużały chwile orzeźwienia i dawały chłód w chwilach największego zwątpienia. Dopiero trzeci kilometr?? Przecież ja się czuję jakbym przebiegł przynajmniej piętnaście, co tam piętnaście, trzydzieści. Kolejne paśniki, kolejne prysznice, kolejne kilometry. Tempo chwilowe nie spada poniżej 5 minut na kilometr (12 km/h), chociaż pulsometr pokazuje, że średnie jest gorsze. To dlatego że włączyłem tryb biegania już w strefie zmian, więc czas leciał, a ja kilometrów nie nabiegałem. Poza tym zaczynam przechodzić przez część paśników. Lepiej pobyć w nich trochę dłużej i bardziej się schłodzić. Jednakże jeśli tylko nie czuję się fatalnie, to przezeń przebiegam, inaczej nie osiągnę celu.
Na trasie w Klumpendorfie

Po przebiegnięciu małej pętli w Klumpendorfie wracam na trasę prowadzącą do Klagenfurtu. Na wybiegu widzę po kolei kilku zawodników z IM2010. Jest Przemek, świetny biegacz. Mam nad nim kilka kilometrów zapasu. Ile … nie pamiętam, nie wiem, ale może wystarczy żeby dobiec przed nim. "Doktorek" krzyczy do mnie "ale tempo!". Dobrze, osłabienie przemkowej psychiki powinno mieć dobre skutki. Widzę kolejnych Polaków wybiegających na swoje pierwsze kilometry. Jest dobrze. Co robić żeby nie dostać kryzysu? Pić, jeść, jeść, pić, lać na siebie wodę. Wylewam jej tyle, że woda spływa do butów. Woda podczas ruchów nogami wystrzeliwuje przez siatkę z przodu butów. To musi skończyć się źle, zaraz będę miał odciski. Nie obchodzi mnie to. Muszę biec, a ból będzie na drugim miejscu. Na szczęście buty spisują się genialnie i na mecie nie będę miał najmniejszych odcisków, ani otarć. Przebiegając w okolicach strefy zmian mam dość poważny kryzys[8]. Już nie byłem w stanie uśmiechać się do kibiców, odmachuję tępo, ale oni i tak mnie dopingują. Wbiegam do cienia i robi się trochę lepiej. Nie mam wyjścia muszę biec. Teraz biegnę bezsensu do przodu … kiedy będzie nawrtoka? Mogłem przejechać, przeanalizować trasę biegu, a tak biegnę w ciemno. W dodatku GPS także ma dość i opuszcza mnie na 15 km biegu, mówiąc "Kuba, ja mam w dupie tego ajronmena, radź sobie sam". Nim zdążę zaprotestować Garmin zamyka się w sobie i staje się cegłą.

[8] - Trasa maratonu biegła mniej więcej tak: od strefy zmian w Klagenfurcie w okolicach mety, do pobliskiego Klumpendorfu, którym była mała (5-6 km) pętla, po czym biegło się z powrotem do Klagenfurtu do strefy zmian, następnie na miejski rynek z którego wracało się do strefy zmian. Jedna pętla miała około 21 km.

"Zaliczam dzwona"

Droga na starówkę jest potwornie długa, na szczęście większość jej jest w cieniu. Po drodze widzę wracających ludzi, którzy są w stanie agonalnym, chcę być tam gdzie oni, ale chcę być w lepszym stanie. W oddali słychać karetkę. W końcu wbiegam na rynek. Droga wśród posilających się ludzi w restauracjach jest ogrodzona, którzy przerywają posiłki, żeby zamówić kolejną "SUPA!! SUPA!!" i wzywają kelnera klaszcząc w dłonie. Robią to głośniej kiedy do nich macham. W końcu widzę nawrotkę. Pod dzwonem nie omieszkam pociągnąć za sznurek i dać do zrozumienia, że oto właśnie pod nim przebiegłem! Skąd biorę na to siły … nie wiem. Dobrze teraz przynajmniej wiem jak wygląda trasa. Jeszcze raz do Klumpendorfu, jeszcze raz rynek i usłyszę "Jakub Bielecki you are an ironman". Jeszcze tylko 26 km. Ile? Przecież to absurd. Chce mi się płakać i obrazić się na cały zły świat. Co ja w ogóle tutaj robię. Po kilku kilometrach widzę Przemka. Mam nad nim spory zapas. Strzelam do Niego z palców ułożonych w pistolet. Już mnie nie dogoni, to jest wiadomość, którą mu wysyłam. Gdyby tylko wiedział jak "dobrze" się czuję, ale przecież nie mogę dać ciała. Zbyszek Mazurczyk, uczestnik Ironmana na Hawajach (mistrzostwa świata), powiedział kiedyś że maraton na Ironmanie to zawsze rzeźba. Nie jest łatwo, trzeba ciosać swój kawał drewna.

Znowu okolice strefy zmian. Kręta droga z podbiegami i zbiegami. Nie lubię tego. Przebiegam pod mostkiem i widzę tabliczkę z napisem "21 km". Jestem już w połowie tego wulgarnego i przykrego przedstawienia. Droga do Klumpendorfu jest urozmaicona prysznicami serwowanymi przez właścicieli domków nad jeziorem. Co za ulga. Krzyczę do ludzi "Auf den Kopf (na głowę)", którzy spełniają moje błagania. Kolejne kilometry. Biegnę i jest dobrze. Jem żele i batoniki od których bolą mnie już zęby (źle reagują ze słodkim). Niedługo nastanie 30 kilometr. Maratońska ściana. Ja nie będę miał muru, przeanalizowałem moje odżywanie na trasie. Piłem kolę - zastrzyk cukru i kofeiny, jadłem żele i batoniki - cukier, piłem izotonik - elektrolity i energia. Nie mogę mieć kryzysu, mogą złapać mnie skurcze, ale nie złapią! Nie ma mowy, nie po to dmuchałem tyle kilometrów, żeby teraz coś mi się stało. Kryzysie łapy precz ode mnie!

"Ostatnie" kilometry.

Przed nawrotką dostrzegam mojego dzielnego tatę, który cały ten czas latał za mną z aparatem. Tato, szacunek! Oddaję mu niesprawnego Garmina, który teraz mi tylko ciąży. Zostało już niewiele do końca. Już jestem po połowie, teraz będzie z górki. Widzę Darka Sidora, autora pomysłu IM2010, dzięki któremu jestem na miejscu, biedak idzie. "Darek! N****dalaj" próbuję go bojowo nastawić. W zamian słyszę "Dasz radę!". Dam radę, dam radę, wiem, że dam … już tylko kilka chwil i meta. Teraz znam trasę, będzie łatwiej. 30 km … nie mam kryzysu, nie będę miał. Nie ma mowy!

Kolejny raz ten okropnie długi dobieg do rynku. Chce piwa, chce się zatrzymać, chcę przejść chwilę, ale jedyne chwile w których idę, to paśniki. Polanie wodą, łyk izotonika, batonik lub żel na drogie i dalej. Podobno zatrzymanie się podczas biegu jest najgorsze, bo wtedy ciężko zmusić się do ponownego truchtu, ale trening, rozpisany przez Mikołaja, dał efekt i po każdej strefie biegnę na nowo, choć łatwo nie jest. Dzwon na rynku … teraz pozostaje już tylko pruć do mety. Zostało 7 km. Ciekaw jestem ile Przemek jest za mną. Spotykam go wcześniej, niż na poprzednim kółku, pojawia się obawa, że mnie dogoni, ale on sam ucina wątpliwości posyłając mi teatralnym gestem całusa i życząc mi szybkiego końca. Obawy jednak pozostają i przyspieszam. Zostało już niewiele. Gazu! Na paśnikach nie biorę jedzenia, tylko kilka łyczków izotonika, ale nie za dużo. No i w końcu znowu zaczynam przez nie przebiegać. Już ostatni … ten pod mostem. Łup woda na głowę i gazu. Teraz ten zły odcinek z zakrętami. Pytam się wolontariuszy gdzie jest "Ziel". Mówią, że jeszcze trochę. Przebiegam znacznik 21 km po raz trzeci, to już powinno być gdzieś tutaj. W końcu jest! Na ostatnim paśniku. Woda na głowę i wbiegam na niebieski dywan. Kibice szaleją, przybijam piątki i staram się zapamiętać jak najwięcej z tego krótkiego odcinka, kiedy już nic złego stać się nie może. Wiem, że dobiegnę. Piątka! Słyszę spikera "Jakob Bielecki from Poland". 10:27:05! 426 na mecie. Poprawiłem się w biegu o 230 miejsc.

Lewy dolny róg.


Na mecie nawet nie mam siły się popłakać. Opieram się o ławkę, nogi się chwieją. Polewam się wodą, odmawiam pomocy od wolontariuszki: "I'm ok., but I have to rest and lye a bit". Wolontariuszka zostawia mnie w spokoju. Teraz medal. Mam na tyle dużo świadomości, żeby zdjąć czapkę przed założeniem medalu (na pierwszym triatlonie najpierw dostałem medal, a po dopiero po chwili zdjąłem czapkę). Medale są dwa: jeden "ze złota", drugi jest "piernikowy". Próbuję wyjść ze strefy końcowej, ale nie idzie łatwo. Mięśnie są jak z waty i trochę się chwieję. Kolejny wolontariusz chce mi pomóc. Już ja wiem co on proponuje! Kroplówkę! Nie ma mowy! WON! Dam sobie radę, muszę tylko usiąść i sekundę odpocząć. Piwko, jedzonko i odpoczynek, teraz to mnie czeka.

poniedziałek, 31 maja 2010

O nas samych

Codzienne wizyty w okolicach stadionu XX-lecia w Warszawie i codzienne odmawianie kupna papierosów "spod lady", skłoniły mnie do prostej refleksji nad Polakami (lub też ludzkością jako całością, nie wiem bo nie znam tak dobrze zachowania innych narodów). Mimo, że wszyscy jesteśmy patriotami, nie przeszkadza nam to, okradać państwa. Nie okradamy Polski dlatego, że drogi jest chleb. Drogie są używki, które mają za zadanie sprawić nam przyjemność.

No, ale przecież kradniemy, bo kradną wszyscy, a w szczególności robią to politycy. Stąd wziął się fenomen partii, które wyaresztują wszystkich złodziei i łapówkarzy. To nic, że zaaresztują także nas samych, bo to my kradniemy i dajemy łapówki, ale inni kradną więcej i dają większe łapówki. Tamte łapówki są dawane, bo ktoś chce dużo zarobić, my dajemy w łapę, bo chcemy uniknąć mandatu za prędkość lub jazdę bez biletu, który z resztą jest nieprawdopodobnie drogi. Nasza codzienna paczka papierosów, to nie ukradzione, podczas prywatyzacji, zakłady pracy. Te wszystkie podłostki robimy, żeby choć trochę osłodzić nasze biedne życie. Inni kradną, bo są pazerni i chcą jak najwięcej, chcą być obrzydliwie bogaci i w dodatku są grubi i pala cygara.


No i jak już wszyscy oni zostaną aresztowani, to my zmienimy się w dobrych i praworządnych obywateli, ale poczekamy z tym dopóki nie znikną inni. Wszędzie widzimy tych złych, a my robimy tylko drobne podłostki, chociaż w gruncie rzeczy nasza kradzież, to nie kradzież, bo tylko odbieramy sobie to, co nam się należy, to co próbują zabrać nam politycy. Policja jest zła, bo karze za nic, a powinna się zająć posłami, bo oni kradną na serio, my robimy to na niby.


Widząc ludzi-złodziei poprzez pryzmat siebie, wybieramy szeryfów Ziobrów, patriotów Giertychów, dobrych, swojskich chłopaków Lepperów.

* - zdjęcia znalazłem w Internecie. Nie mogłem znaleźć lepszego z układem, który miałby obrazować układ.
Zdjęcie 1: http://www.mmlublin.pl
Zdjęcie 2: http://s.v3.tvp.pl/
Zdjęcie 3: http://img7.imageshack.us

poniedziałek, 15 lutego 2010

Styczeń szczelił, jak z bata szczelił

No tak, ostatnio za dużo nie pisałem. Właściwie nawet nie wiem dlaczego. Pomysły niby są, ale chęci brak. Postaram się to naprawić w lutym. No a teraz podsumujmy nieszczęsny styczeń.

W końcu wziąłem się za poważniejsze trenowanie. Na początku miesiąca zacząłem czuć wodę. Czucie wody oznacza, że dokładnie wiem jak woda przepływa po moim ciele. Pomaga, to w dobraniu odpowiedniej sylwetki w wodzie. Została jeszcze do wyczucia "świadomość ruchów", czyli kontrola na częściami ciała, których się nie widzi. Podobno jest to najtrudniejsze. Trzeba jeszcze czuć nacisk, który wywiera się na wodę. Chyba trochę rozróżniam siłę z jaką naciskam wodę. Ćwiczenia na czucie wody można znaleźć w internecie. Na początku wydaje się, że nic nie dają, ale po 2-3 miesiącach czuć ogromną różnicę.

W ramach utrzymywania kontaktów rodzinnych odwiedli nas "krakowiaki", czyli kuzyni z Krakowa. Cośmy w snookera pograli, to nasze. Niby snooker, to nie sport, ale dobrze wpływa na koncentrację i spokój.

Dwa pierwsze starty biegowe w tym roku, były bardzo słabe. Nawet nie zanotowałem dokładnych czasów w biegu "Policz się z cukrzycą" i "Biegu Chomiczówki". Niestety jest słabo z bieganiem. Jednakże nie załamuję się i znowu wracam do budowania "bazy biegowej", do ironmana jeszcze sporo czasu i forma przyjdzie. Przy okazji Piotrek Szrajner obiecał pomoc przy budowaniu formy. Właściwie, to cieszę się, że wyszło tak szybko że nie jestem w najwyższej formie.

Najważniejszą rzeczą ironową w tym miesiącu była wizyta u p. Piotra Wiśnika - fizjologa nielichej klasy. Uzyskałem wiele pomocnych informacji, które ciężko streścić na blogu. Pan Piotr pomógł mi w wyznaczeniu poszczególnych stref treningowych. Na kolejnym biegu - "Eco maratonie" miałem już wyznaczone tętno z którym należało biec. Poza tym bieg był hiperfajny, choć mroźny okropnie! Jadąc na wyścig musiałem pożyczyć samochód cioci (mój nie chciał odpalić przy 17 stopniowym mrozie). W trakcie podróży zgubiłem tablicę rejestracyjną. Na szczęście ciocia nie była zdenerwowana i wybaczyła mi ten czyn niegodny ze spokojem stoika. Okazało się później, że Ona także gubi tablicę, która jest wyjątkowo nisko zamontowana.

Tak poza wszystkim eko maraton, to bardzo fajna inicjatywa. Jest to cykl 4 biegów, których łączny dystans wynosi 42 km (mniej więcej).Opłatą startową są: puszki, makulatura, butelki itp. Nagrodą dla najlepszego (to nie dla mnie ... jeszcze) jest wyjazd na maraton do Monako. Ale można także zostać wylosowanym i pojechać wraz z najlepszym. A nóż dopisze mi szczęście. Oprócz tego to świetna zabawa i świetny trening. No i na końcu jest znakomita, ciepluchna zupa.

Ostatnim startem w tym miesiącu startem był dramatyczny triatlon zimowy. Pierwszy raz wycofałem się z zawodów. Warunki rowerowe były tak tragiczne, że nie dało się jechać. Pierwsze okrążenie przeszedłem prawie całe. Chociaż ciężko mówić o chodzeniu, to było pełzanie. W butach szosowych* w śniegu po kostki nie da się chodzić. Byłem strasznie zły, ale sms od Ester z Entre.pl i IM2010, poprawił mi humor. Silvia napisała, że dobrze zrobiłem - nie było po co ryzykować kontuzji. Pisała dalej, że ona kiedyś nie zrezygnowała i złamała sobie rękę. Niestety pani doktor znowu ma złamaną rękę (tym razem przytrafiło Jej się to na treningu) ... Silvia!!! Wracaj do zdrowia i jeszcze raz dziękuję za smsa.

Silvia z winami:













* Buty na rower mogą być następujące:
- zwyklaki ... np. cichobiegi










- MTB - to już jest wyższa technologia, ponieważ wpinamy się nimi w pedał, co sprawia że możemy "pedałować do góry", tzn. ciągniemy nogą, także do góry (i do przodu i do tyłu). Taki wynalazek znacznie poprawia efektywność naszego przemieszczania się do przodu, natomiast trzeba stracić kilka zębów zanim nauczy się człowiek zeń wypinać. Buty zrobione są tak, że umożliwiają nam w miarę normalne chodzenie.



















- buty szosowe. Prawie to samo co MTB. Z tym, że mają znacznie większe bloki (czyli patent którym wpinamy się w pedał). Dodatkowo mają absolutnie płaską podeszwę i są znacznie bardziej sztywne, niż MTB. Na rower są idealne, ale ciężko się w nich chodzi. Dodatkowo buty szosowe można wpiąć, tylko z jednej strony pedału, a pedały do butów MTB umożliwiają wpinanie z dwóch lub czterech stron.























Przed sylwestrem żartobliwie odpowiedziałem, że noworocznym postanowieniem jest naumieć się układać kostki rubika 4x4x4. To postanowienie zostało zrealizowane już w styczniu. Chociaż jeszcze nie znam wszystkich ruchów na pamięć, ale już niewiele brakuje. Dla niedowiarków: tak są różne "rozmiary" kostki.

3x3x3:











4x4x4:













Książki, które skończyłem i które pamiętam w chwili pisania :) Dalej czytam sagę o Jakubie Wędrowyczu. Druga cześć nie była już tak dobra jak pierwsza, ale trzecia jakością nie odbiega od pierwszej. Być może to dlatego, że druga część jest dłuższą powieścią, a pierwsza i trzecia są krótkimi opowiadankami.

Zapoznałem się także z "Dreams from My Father" tegorocznego zdobywcy pokojowego nobla. Muszę przyznać, że początek książki był bardzo ciekawy, jednakże później, kiedy Barack opisuje swoją podróż do Afryki jest już mniej ciekawie.

Ostatnią pozycją była "Mroczna arena" Mario Puzo. Muszę oddać wiele literaturze Amerykanina. Książka jest znacznie ciekawsza, niż Ojciec Chrzestny, chociaż ... może jest to spowodowane dość powszechną znajomością najbardziej rozpoznawanej książki Puzo. Z takimi lekturami wiąże się poczucie, że czytam powieść genialną z wieloma metaforami i symbolami i chociaż nie do końca je wszystkie rozumiem, to mam wrażenie, że jest to "coś".

W związku z kręceniem na rolkach (jazda na trenażerze, czyli mniej więcej rowerze stacjonarnym) skończyłem sagę "'allo, 'allo". Teraz już wiem wszystko! Wiem, kto kiedy trzymał portret "Upadłej Madonny z wielkim cycem" van Klompa, wiem dlaczego Monsieur Alphonse nie poślubił Edith i w ogóle wiem wszystko ;)

W końcu opracowałem sobie kalendarz startów. Zobaczymy co z tego będzie.

Oprócz tego kupiłem sobie wagę! Muszę zacząć się odchudzać! Starty, które są już w kalendarzu czekają.

Skleciłem filmik (ostatni) z cyklu moich podróży na ironmana. Niestety jest jakiś taki, trochę słaby i go nie pokazuję. Ale jak ktoś jest uczony i mądry, to sobie znajdzie :)

 Ostatnią hiper dobrą rzeczą był fakt, że w pracy zostałem zaangażowany do projektu "Future Internet". Będę tworzyć internet przyszłości - rozwiązania, które będą miały w nim zastosowanie.

Na koniec kilka zdjęć z noworocznego spotkania entre:

Z Mirkiem Wrotkiem, bardzo miłym Entrakiem :)














Wraz z DAR'ami i Filem. DAR to rodzinna inicjatywa o której można przeczytać tutaj. Jest to tak fajna sprawa, że ja pierd** :)















wina pite:


takie sikadło jeszcze z Livigno.















Kolejny sikacz z Livigno ... Ale nie był tragiczny :)


 

Wino tak dobre, że ja nie wiem ... dziwne ... ale dobre ... tylko niestety drogie.

czwartek, 11 lutego 2010

A co ja myślę o tej olimpiadzie

Janusz Krężelok, Katarzyna Karasińska, Andrzej Bachleda-Curuś. Ten nazwiska przeciętnemu zjadaczowi polskiego chleba nie mówią zupełnie nic. Może ostatnie kojarzy się z dziewczyną holywoodziego aktora, jednakże artykuł jest o sportach zimowych, więc zapewne chodzi o tego skoczka.

Tak właśnie przedstawia się nasza wiedza na temat polskich reprezentantów sportów zimowych. Wszyscy znają wielkiego Adama Małysza, ostatnio gazety trąbią o tryumfach Justyny Kowalczyk, część współplemieńców zapewne pamięta bohaterskie poczynania Tomasza Sikory na biathlonowych trasach. Czy ktoś jeszcze uprawia jakieś sporty zimowe w Polsce? Czy Polacy znają jakieś sporty zimowe? Ich wiedzę doskonale obrazuje sytuacja, która wielokrotnie miała miejsce podczas moich lekcji jazdy na nartach. „Czy znasz jakiegoś polskiego narciarza?” - pytałem uczące się ze mną dzieci. „Tak, Adama Małysza”. Nie ujmując nic z zasług naszego Orła z Wisły, to ciężko powiedzieć o nim „narciarz”. Adam Małysz jest skoczkiem, co jest powtarzane w informacjach prasowych na Jego temat. Skoczek w dal jest skoczkiem pomimo tego, że biega i w dodatku biega hiper szybko. Skoczek do wody, pomimo tego że czuje się jak ryba w wodzie i mało kto jest w stanie przepłynąć 50 m szybciej od niego, jest skoczkiem. Chociaż niejeden skoczek narciarski przejedzie slalom szybciej ode mnie, wciąż jest „tylko” skoczkiem.

Nie lepiej jest z ogólną wiedzą o współczesnym sporcie zimowym. Aksel Lund Svindal i Lindsey Vonn, to dwukrotni zdobywcy wielkiej kryształowej kuli w … narciarstwie alpejskim. Może ktoś o nich słyszał, ale nazwisko jeden z wybitniejszych slalomistek ostatnich lat - Marlies Schild jest obce prawie każdemu. Chociaż trudno to sobie wyobrazić, ale Ole Einar Bjoerndalen wygrał zawody pucharu świata więcej razy, niż Adam Małysz. Co więcej zrobił, to najwięcej razy w ogóle. Nie ma reprezentanta sportów zimowych, który zrobiłby to więcej razy niż (jak pięknie nazywają go Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński) cesarz z Norwegii. Kto wie czym różnią się skeletony od saneczek?

Niestety tak to wygląda. Dopóki nasza wiedza o zimowym sporcie będzie tak dogłębna jak wiedza Andrzeja Borowczyka o formule 1, będziemy mogli tylko mówić o „sympatycznych Finach/Norwegach/Francuzach”, będziemy zadawać pytania „Czy jeśli Kubica wyprzedza Alonso, to jest od niego lepszy”. Dlaczego ktoś miałby starać się o wynik, skoro dobry rezultat w pucharze świata jest mniej wartościowy, niż Polak zasiadający na ławce rezerwowych w zagranicznym klubie. Co więcej, niech czytelnik zastanowi się, czy potrafi wymienić więcej piłkarzy grzejących ławę, czy więcej polskich reprezentantów na olimpiadę w Vancouver, oprócz wyżej wymienionych? Po co Polacy się pchają na olimpiadę skoro nawet rodacy tam ich nie potrzebują? Przecież Kuszczak na stałe goszczący w bramce czerwonych diabłów jest bardziej wartościowy, niż dziesięć złotych medali na olimpiadzie.

Ludzie przestańmy mieć jakiekolwiek oczekiwania wobec polskich olimpijczyków. Przecież „oni” są słabi, no chyba że czasami jacyś „nasi” wygrają. Chociaż należy zauważyć, że niektórzy drugie miejsce na mistrzostwach świata Adama Małysza uważało za porażkę. Rodacy mam prośbę: dalej wspominajcie Wembley, Górskiego i Dudka, „którego na mundial nie wzięli”, ale nie mówcie o zimowych olimpijczykach „nasi”, przecież nawet nie wiecie jak się nazywają.

niedziela, 10 stycznia 2010

Precz z wampirami

Wczoraj Asia (zacząłem to pisać sto lat temu) poprosiła mnie o wyjaśnienie fenomenu filmu i książek z serii Twighlight. Nie wiem, czy temat jest bardzo wdzięczny i ciekawy, ale z całą pewnością aktualny.

Należy dodać, że widziałem (nie chcę tracić więcej czasu), tylko pierwszą odsłonę filmowej sagi. Moim zdaniem film był bardzo słaby i nie ma to związku z tematyką. Reżyseria była mizerna. Niestety nie potrafię nawet określić błędów reżysera, bo się na tym nie znam w przeciwieństwie do np. red. Raczka. Parafrazując wypowiedź Rabo Karabekiana z książki "Sinobrody" Kurta Vonneguta można skwitować ten problem tak: "Jak rozpoznać dobry film od złego? Wystarczy obejrzeć tysiąc dobrych i już zawsze będziesz potrafił rozróżnić dobry film od złego". Jednakże słaba reżyseria zdarza się także w filmach, które obejrzałem bez zbytniego grymasu na twarzy, takich jak "Władcy ognia", więc to nie jest argument. Jednakże "Twightlight" ma przede wszystkim słabą fabułę opierającą się na kilku punktach.


Po pierwsze jest to opowieść o superbohaterach. Wampiry są zwinne, szybkie, silne i wcale nie jestem pewien, czy byle spiderman lub inny x-men dałby sobie z nimi radę. Czy to nie jest wspaniałe, że można jeść czipsy i skakać na 20 metrów do góry lub być silniejszym od klasowego mięśniaka-półgłówka? Oprócz super mocy, superbohaterowie mają także problemy natury psychicznej. Burce Wayne permanentnie widzi spadające perły z naszyjnika swojej matki, superman jest nieszczęśliwie zakochany, a drugie "ja" Petera Parkera jest czarne (*). Wampiry z filmu walczą ze swoją „słabością” do pica ludzkiej krwi i zamiast zajadać ze smakiem ludzi, oni wolą zwierzęta, ale główny bohater mówi o sobie "monstrum", "potwór", czy "maszyna do zabijania" – więc jak każdy szanujący się superbohater ma dylemat. Kto z nas nie chciałby mieć takich dylematów? A przecież takie wątpliwości są znacznie ciekawsze, niż odrabianie lekcji z matematyki. No i w końcu wampirem o super mocach może być każdy, a nie tylko ekscentryczny milioner, czy przybysz z odległej planety. Każdy może zostać ugryziony! No i naturalnie każdy jest na tyle fajny, że w oczach wampira zyska sympatię i ten zamiast potraktować go jako obiad, przerobi go na fajnego gościa.

Drugim wiadomym wątkiem jest miłość. Miłość platoniczna, bez konsumpcji, ale z czymś mrocznym w tle. W szkole, każda uczennica zazdrości bohaterce wspaniałego chłopaka, żadnej nie przyjdzie na myśl, że jej gach jest wampirem, ona musi ukrywać tę mroczną tajemnicę. Jest kochana, ale jednocześnie jest smutna, czyli prezentuje huśtawkę nastrojów typową dla nastolatków. Cud niespełnienia. Gdyby wszystko było wspaniale, to czy warto byłoby o tym opowiadać? Lepiej jest sprzedać historię, w której marzenia nie będą spełnione. Gdyby marzenia się spełniły, to do czego można byłoby dążyć? Wampir jest chłopakiem idealnym, można się do niego przytulić, choć jest zimny, można mu zaimponować, chociaż wie wszystko i czuł wszystko, czekał na ciebie całą wieczność i nikogo innego nie miał. Z wampirem nie doskwiera samotność, bo on nie śpi, ale jednocześnie jest kimś mrocznym i złym i to nie jest takie proste. Nieszczęśliwa miłość na siłę – schemat powielany po tysiąckroć. W Każdej szanującej się komedii romantycznej bohaterowie muszą się rozstać, „bo coś jest nie tak”.

Poza tym wszystkim w filmie jest cała masa wątków kompletnie nie trzymających się ładu i składu. Wampir super łowca, który ma mieć nieprawdopodobne zdolności ginie w wyniku ataku trzech innych wampirów. Może "super łowca" radzi sobie doskonale, tylko z ludźmi i jednym wampirem? Wątek łowcy jest zdecydowanie za krótki i nierozwinięty. Istnieją setki ludzi, którzy radzą sobie z trójką ludzi w bezpośrednim starciu, ale widać wampiry, to inna bajka. Super łowca jest taki super.

Kolejnym nietrafioną historią jest gra w baseball. Najwyraźniej amerykanie muszą utwierdzić się w przekonaniu o wyjątkowości ich sportu narodowego. Dlaczego wampiry miałyby grać w cokolwiek? W innych adaptacjach filmowych wampiry były spokojne, opanowane, wyrachowane i nie ganiały za piłką jak dzikusy. Dlaczego nie wybrali krykieta, który wydaje się być dyscypliną bardziej dostojną? A dlaczego nie grają w piłkę nożną i nie robią takich akrobacji jak bohaterowie legendarnej kreskówki "Kapitan Hawk"?

Ostatnią sprawą jest pytanie w jaki sposób wampirki tłumaczą ludziom dlaczego się nie starzeją? Mieszkają w jednym miejscu i nie wiem jak tłumaczą się rówieśnikom z koledżu dlaczego nie byli z nimi w przedszkolu lub na szkolnym przyjęciu. To jest chyba dość poważny mankament scenariusza.

Mnogość bezsensów i słabych punktów w filmie można znaleźć na wielu forach internetowych. Ja skupiłem się tylko na kilku, moim zdaniem, najważniejszych. Chciałbym zaapelować do fanów wampirów. Zacznijcie czytać coś lepszego, a ja zajmę się pisaniem dłuższych wpisów – uczę się jeszcze „lać wodę”.


* - okładka z filmu Spierman 3

niedziela, 3 stycznia 2010

podsumowanie grudnia

Wybił już któryś stycznia, więc trzeba napisać podsumowanie poprzedniego miesiąca.

W grudniu jak w garncu: przede wszystkim pływanie. Chociaż pływałem znacznie mniej, niż w poprzednich miesiącach. Łącznie wyszło jakieś 12 treningów na basenie. W związku z wyjazdem na narty pobiegałem w górach i w śniegu. Po powrocie do Warszawy także biegałem w świeżo spadniętym śniegu. Bieganie w śniegu, to jest to co tygrysy lubią najbardziej.

Oprócz tego wrzuciłem do treningów więcej roweru. Wybrałem się na trzy krótkie przejażdżki i trochę porzeźbiłem na trenażerze.

Jednym słowem, trochę mniej basenu (w styczniu znowu będzie więcej), więcej biegania, a roweru dawno już tak dużo nie było.

Szóstego grudnia pierwszy raz spełniałem się jako organizator biegu. Relacje z biegu można znaleźć tutaj. Bardzo mi się cała historia podobała, mam nadzieję, że jeszcze będę miał okazję się sprawdzić w roli "orga".

Dzielna grupa w biurze zawodów: Fil, Renata i ja.







Pierwszy raz rozdaję medale.

















A oto medal dla Ciebie. Każda kobieta o tym marzy :)

















W połowie grudnia wyjechałem na narciska. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu jazda na nartach sprawiała mi wielką radość. W Livigno było pieruńsko zimno - temperatury dochodziły do -20 (a czasami i więcej) stopni. Oprócz tego było bardzo słonecznie, co w grudniu ponoć zdarza się niezwykle rzadko. Ja natomiast opalałem się na słońcu przez siedem dni.














 "Nasza strona". Niestety gondola nie działała i trzeba było "robić Bjoerndalena", żeby dotrzeć do wyciągów.










 Livigno od reszty świata oddziela tunel. Jednopasmowy tunel.















 Dość ładnie.












Jazda na muldach, mało dynamicznie, ale rytmicznie.


Autentycznie zamarźnięta piana w piwie. Musiało być nieźle "chrzczone". Z drugiej strony lody o smaku piwa, to nie lada rarytas.












Ponoć ubezpieczenie nie obejmuje złamań powstałych w skutek jeżdżenia poza trasą.


Pierwszego dnia zażył się mały incydent. Trochę nierówno założyłem rajstopy co zaowocowało ogromną raną na piszczeli. Na szczęście tata znał stary indiański sposób na takie rzeczy, mianowicie podpaski. Podpaski sprawdzały się bardzo dzielnie jako dodatkowa osłona moich kości. Wyjazd był więcej niż udany. Przy okazji zakupiłem kilka win, które przetestowałem jeszcze w tym miesiącu.


W dziale umysłowym muszę zacząć od filmów Clinta Eastwooda. Filmy w jego reżyserii są absolutnie nieprawdopodobne. Przede wszystkim ogromne wrażenie zrobił na mnie film "Bez przebaczenia". O tym filmie jest ciężko napisać coś sensownego. Absolutnie trzeba obejrzeć. Po za tym "Prawdziwa zbrodnia" i kilka innych. Polecam bardzo, bardzo.

Z książek przeczytałem kolejną część opowieści Andrzeja Filipiuka o Jakubie Wędrowyczu. Niestety była druga część jest znacznie słabsza, aniżeli pierwsza. Jednakże nie zniechęcam się i zaczynam część trzecią. Niestety trochę zawiodła książka Christofera Moora pt. "Błazen". Książka ma wiele nawiązań do szekspirowskiego "Króla Lira". Muszę się przyznać, że nie znam dobrze treści powieści średniowiecznego mistrza, więc z całą pewnością nie zrozumiałem wielu nawiązań. Z drugiej strony język, którym jest napisana książka jest dość męczący i chaotyczny. Postanowiłem odłożyć ją na "za jakiś czas", kiedy to będę mądrzejszy i poznam więcej dzieł klasyków.


Na koniec udało mi się wysłać tony zaległych pocztówek. Ufff. Mam to już za sobą.


Winka pite:


Broquel! Absolutnie dobre wino! Próbowałem je na początku kariery winarskiej i wtedy mnie nie powaliło. Ale tak to jest z początkami. Na początku grudnia umówiłem się z moją przyjaciółką Olą Z. i obaliliśmy sobie bardzo dobre winko, jakim okazała się być zawartość tej dość oryginalnej butelki. Myślałem, że mam to wino sfotografowane. Niestety ... musiałem kraść zdjęcie z innej strony.





Ventisquero Grey, szczep Cabernet Sauvignon, przez niektórych nazywanym camembert :) Najwyższy model Ventisquero. Rozpływa się w ustach, po prostu jest jak marchewka od której następuje orgazm w buzi.  Podobno jest Grey ze szczepu Merlot, ale jest on dostępny tylko w Chile. Raz na jakiś czas można pozwolić sobie na taki luksus. Absolutnie jedno z lepszych win, które piłem. Kolejne wino bez zdjęcia - skleroza w tym wieku.

Kupione we Włoszech. Siki.

















Rioja i to dobra Rioja! Generalnie nie lubię Hiszpańskich win, bo są pikantne (a przynajmniej spora większość), ale to jest bardzo dobre. Wyraziste i oleiste. Polecić mogę.














Wino z sylwestra. Siki, ale dało się je wypić.
















Ostatecznie piłem jeszcze jedno wino, ale niestety moja kochana babcia wyrzuciła je do kosza. Jednakże były to siczki.


Zdjęcia z biegu ze strony entre.pl.