piątek, 25 grudnia 2009

Umieć przegrać

W środę 11 listopada odbył się jak od 21 lat bieg niepodległości. Był to pierwszy bieg w którym założyłem koszulkę entre. Fakt z którego jestem bardzo dumny. *

W tymże biegu chciałem po raz pierwszy zejść poniżej 40 minut na 10 km. Wiedziałem, że nie mam dużych szans. Po pierwsze 39:59, to jest szalenie szybko. Szalenie – dla porównania, rok temu w biegu „Human Race” uzyskałem czas 53 minuty (z lekkim haczkiem). 13 minut w przeciągu roku, to bardzo duży postęp. Gdyby następował on systematycznie, to za rok byłbym w okolicach rekordu świata. Po drugie (i chyba najważniejsze) nie byłem na to dobrze przygotowany. Mój sezon startowy skończył się po zawodach Ironman. Od tego momentu zapuściłem lekki brzuszek, skupiłem się na treningu regeneracyjnym i przede wszystkim na piciu piwa i wina. Po trzecie i najważniejsze w tej opowieści – byłem przeziębiony. Poprosiłem o poradę swoich dwóch moich „mistrzów”. Zarówno Zbyszek Mazurczyk, jak i Piotrek Szrajner (mam nadzieję, że nie obrażą się za wymienienie ich z nazwiska) doradzili mi, że jeśli czuję się źle, to nie powinienem wystąpić, w przeciwnym razie powinienem biec na zamierzony czas.

Takoż uczyniłem. Jednakże po trzech kilometrach zaczęło mnie przytykać i zwolniłem (zgodnie z poradą Zbyszka, Piotrek takiej opcji nie zakładał). Właśnie czy zaczęło mnie zatykać? Tutaj pojawia się cały problem. Może mogłem biec dalej? Sam nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ostatecznie resztę dystansu prze-truchtałem. Po raz pierwszy nie poprawiłem czasu w biegu na 10 km. Od roku w każdym biegu poprawiałem czas. Raz tylko nie udało mi się ustanowić nowej życiówki na 5 km. Miało to miejsce na GP Warszawy. Dwa tygodnie przed feralnym biegiem na wcześniejszej edycji GP Warszawy skręciłem kostkę. 14 dni bez treningu sprawiły, że nie byłem wstanie poprawić się na te 5 km – wtedy jednak nie miałem do siebie pretensji, w przeciwieństwie do tego biegu niepodległości.

Oprócz w/w faktów odnośnie do mojego biegu pojawia się kolejny. Jeśli za każdym razem poprawiam życiówki oznacza, to że jestem jeszcze słabym zawodnikiem daleko od kresu swoich możliwości. W końcu jest to mój pierwszy pełny sezon startów, więc jak to powiedział Zbyszek, „okazji do poprawienia życiówki na 10 km będę miał jeszcze mnóstwo”. Niestety do biegu niepodległości podszedłem zbyt ambicjonalnie, co już raz zdarzyło mi się w biegu dookoła zoo, tydzień przed maratonem krakowskim. Wydaje mi się, że pomimo zatykania mógłbym dobiec na metę z czasem w okolicach 42 minut, co byłoby poprawą w stosunku do poprzedniego rekordu, ale postanowiłem wszystko na jedną kartę – poprawię się od razu na 40 minut. Chyba trochę bez sensu. A raczej na pewno, bo teraz zżerają mnie wyrzuty sumienia.

Pozostaje jedynie zaakceptować „porażkę” (co nie jest proste) i czekać na kolejne wyścigi.

* - od niedawna jestem członkiem klubu Entre, który jest jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym klubem biegowym w Polsce

niedziela, 20 grudnia 2009

Słów kilka o Californication

Nasz bohater jest pisarzem. Jednakże Hank ma jeden problem (w gruncie rzeczy ma ich kilka) nie może nic napisać. Oprócz tego pan Moody ma wielkie powodzenie u kobiet. Z całą pewnością można powiedzieć o nim Casanova. Jednakże drugi stereotyp, który przychodzi na myśl jest nietrafiony. Wzór Don Huana nie pasuje do Hanka. Wspaniały kochanek z opery Mozarta „Don Giovanni” jest osobnikiem zepsutym do szpiku kości. Johnny Deep jako Don Huan DeMarco jest jedynie podrywaczem. Casanova jest kimś więcej, jest wykształcony, posiada olbrzymią wiedzę i doświadczenie. Jest KIMŚ. Znał wiele znakomitości i przebywał u wielu znakomitych osobistości ówczesnego świata. Ludzie doceniali jego czyny, jednakże została zapamiętany tylko jako kochanek. Na tym zakończmy poszukiwania stereotypów, bo chociaż porównywanie wzorców może być bardzo ciekawym zajęciem, chciałbym zająć się udowodnieniem wszystkim niedowiarkom, że główny bohater serialu jest kimś więcej, aniżeli łamaczem kobiecych serc i zdobywcą ich cnót.
Przede wszystkim główny bohater jest osobą porządną. Nie zdradza swojej przyszłej (?), niedoszłej żony Karen, jego rozwiązłość jest spowodowana brakiem związku pomiędzy nimi. Obserwując współczesny świat dochodzę do wniosku, że uchowanie się od zdrady, z całą pewnością zakrawa na beatyfikacje. Zachowuje (wbrew pozorom) także rozsądek w doborze partnerek. Nie angażuje się w seks, który ma być zemstą na mężu, odrzuca seksualne propozycje miłości jego przyjaciela Lew Ashby'ego, kochance każe zająć się dzieckiem, a nie jego męskością. W serialowym świecie, wszystkie spotkane kobiety chcą przespać się z Hankiem, a on jedynie wykorzystuje możliwości, które stworzył mu los, ale przecież kto nie wykorzystałby takiego daru? jednakże on potrafi sobie odmówić. W jednym z pierwszych odcinków, Moody „dostaje kosza” od agentki, która „ma męża i jest szczęśliwa”, pisarz nawet nie próbuje wpłynąć na zmianę jej zdania.
Główny bohater jest również osobą, którą śmiało można uznać za inteligenta. Jego książka (najprawdopodobniej) nie jest napisana w stylu, który prezentują współczesne „gwiazdy” polskiej literatury, takie jak Dorota Masłowska, czy Michał Witkowski. Chociaż nie znamy ani treści, ani języka można, to wywnioskować z wywiadu udzielonego Henremu Rollinsowi. Na antenie krytykuje powszechne, także w Polsce, skróty takie jak „LOL”, „BJ” (blowjob). Pseudomowa jest obecna przede wszystkim w internecie, w którym liczy się przekazana informacja. Im szybciej, im więcej się dowiemy, tym lepiej. Wg Hanka wcale tak nie jest. Krytyka takiego sposobu porozumiewania się, świadczy o braku nowomowy w jego książkach. Ten fakt urzekł mnie absolutnie. Czytając książki młodego pokolenia nie mogę powstrzymać się od wrażenia, że zależy im przede wszystkim na bezsensownym zaszokowaniu czytelnika. Treść książek jest przynajmniej bardzo słaba, a forma, którą się posługują daleka jest od geniuszu Witkiewicza. Jestem przekonany, że nowi pisarze nie przekazują nic czego nie znajdę w „starych” książkach. Nie oznacza, to że „stare jest lepsze”, po prostu nowe jest bardzo słabe.
Wracając do tezy Hanka jako wykształconego człowieka, należy zauważyć że zna on, zarówno klasyków (czego chyba brakuje naszym pisarzom) jak i współczesnych mu pisarzy. Uznaje geniusz ich dzieła. Poznawanie „konkurencji”, ukazuje Moody'ego jako pasjonata literatury, a nie nadętego pisarzyny zamykającego się we własnej skorupce uwielbienia. Jasnym jest, że zanim stworzymy coś wartościowego, na początku trzeba swoje przeczytać, swoje obejrzeć i swoje posłuchać. Chociaż w serialu nie jest to powiedziane wprost, wydaje się że Hank poznał klasyków literatury, poznał kunszt Balzac'a i Wilde, później poznał literaturę współczesną i znalazł swoje miejsce, lukę w której miał coś do przekazania. Czytając współczesnych polskich twórców, można odnieść wrażenie, że zależy im przede wszystkim na napisaniu. Wartość i oryginalność pozostaje na drugim planie.
Mimo tego Hank nie potrafi się odnaleźć w swoim świecie. Choć „tonie w morzu cipek, jedyne czego chce jest miłość”. Chociaż większość mężczyzn z całą pewnością zamieniłaby swój dom na frywolne życie w otoczeniu kobiet, to Hank jest w swoim podejściu oryginałem i on woli dom z ukochaną. Oczywiście scenarzyści nie dadzą mu sprawdzić się jako ojciec i mąż, ale przecież bez seksu i kobiet serial nie miałby sensu, bo kto chciałbym oglądać dobrego ojca i męża, spełnionego pisarza? Każdy mężczyzna woli widzieć siebie w roli podrywacza, a nie w roli papcia w rajtuzach i kapciach z przytwierdzoną fajką i gazetą.

niedziela, 6 grudnia 2009

Podsumowanie listopada

No to lecimy powoli, co się robiło:

Tri:
Po pierwsze udało mi się zmontować filmiki z zawodów ironmana w Borównie. W archiwum jest wpis z linkami. Kosztowało mnie to kilka nie przespanych nocy. Oprócz tego, niestety miałem ogromne problemy z dostosowaniem formatu filmów do takiego, który program do obróbki filmów będzie w stanie przetrawić. W końcu po wielu próbach i wielu programach udało mi się wszystko sklecić w całość w najprostszym "windows movie maker".

Drugą ważną rzeczą był udział w "Biegu niepodległości". Pierwszy raz wystąpiłem w firmowej koszulce Entre. Start nie był zbyt udany o czym piszę post. Niestety proces twórczy jest długi i mozolny i wciąż go nie ma. Ale będzie, w którym opowiem o trudzie i wyniku.

Na razie dwa zdjęcia z biegu:












Przed biegiem spotkałem Uli :) Jak zwykle :) Ta pani jest 6 na świecie w swojej kategorii wiekowej w ironmanie!


















Finisz.

Rychu dzięki za zdjęcia!

W listopadzie dostałem pochwałę przed frontem za znaczną poprawę techniki pływania. Cieszy mnie to przeogromnie, ponieważ chciałbym coś powalczyć w sprintach triatlonowych. Coś powalczyć, czyli nie być ostatni, a może załapać się nawet do jakieś grupki. Na krótkich dystansach pływanie jest kluczowe, ponieważ dozwolony jest "drafting", czyli jazda na kole. Strata nawet kilku sekund oznacza niemożliwość podłączenia się do grupy. W związku z pływaniem wybrałem się na sprawdzian wraz z grupą IM2010. W debiucie udało mi się uzyskać całkiem przyzwoity czas - 18:43 na 1000 m. Biorąc pod uwagę zupełny brak doświadczenia w pływaniu na czas jest wynik całkiem nielichy.
















Na początku miesiąca odwiedziłem Polka w Olsztynie. W niedzielę wybrałem się na krótką przebieżkę, która okazała się być długą przebieżką, bo jezioro które miałem obiec okazało się być zdradliwym jeziorem. Wyszło wszystkiego 21 km. Okazuje się, że nie jestem w złej formie i daję sobie radę z takimi dystansami. Przy okazji zrobiłem zdjęcia mazurskiej łąki. W rzeczywistości wyglądało, to znacznie lepiej, ale "wyszło jak wyszło".

No i w końcu zacząłem dbać o wagę. Trzeba ją trochę zacząć zbijać na nowy sezon.















Dział mózgowy:


W listopadzie udało mi się zmęczyć "Autostopem przez galaktykę". Powieść ciekawa, ale chyba nie będę się nad nią rozwodził. Trzy grube tomiska poszczególnych części, chyba mnie trochę znużyły.

Listopad stał pod znakiem relacji mojego kolegi Stefana z swojej podróży po Ameryce Południowej. Stefan raz na jakiś czas wysyła mi (i kilku innym znajomym) zdjęcia i przeżycia, które spisuje w spotkanych kafejkach internetowych, gdzieś na kontynencie amerykańskim. Oto kilka zdjęć z tej niebywałej podróży:







































































Ostatecznie zacząłem coś więcej pisać, ale jak pisałem wyżej. Idzie to bardzo opornie.
 
 Wino:

Nie napiłem się ani jednego wina! ani jednego! mam nadzieję, że w grudniu, to się zmieni.

Kuba

niedziela, 15 listopada 2009

Borówno filmiki

Ostatnie dwa weekendy poświęciłem na sklejenie filmików z ironmana. Oto efekt:

Droga tam:




Start (jutjub obcina dźwięk):

piątek, 13 listopada 2009

Maryja zawsze dziewica.

Wpis ma prowokować szare komóry, a nie nakłaniać do palenia kościołów.

Dlaczego Maryja, Matka Boska jest zawsze dziewicą? Pytanie głupie, śmieszne, prowokujące, ale z całą pewnością nie takie bezsensowne.

Dzisiaj rozmawiałem z dwiema zagorzałymi katoliczkami, które wyjaśniły mi, że Maryja jest dziewicą jako, że przyszła na świat bez grzechu pierworodnego i nie miała tak niskich potrzeb. Moim zdaniem tłumaczenie bardzo niefortunne, ale w gruncie rzeczy trafne. Chociaż kościół politykę prorodzinną, seks jest dla niego problemem,. Wystarczy porównać nowy i stary testament. W starym testamencie potomkowie Dawida mają, żony, dzieci. Nowy testament nie wspomina nic o związkach Jezusa. No, ale przecież Jezus był Bogiem, więc nie mógł się dopuścić czegoś takiego niskiego jak seks. Oczywiście na religii uczyli mnie, że Chrystus był także człowiekiem. No ale jakże tu być człowiekiem i nie uprawiać seksu, jednej z podstawowych potrzeb? Potrzeba ta jest, tak samo ważna jak jedzenie i spanie?

Czy Maryja nie zostałaby uznana za chorą psychicznie? Nie uprawiać seksu z mężem? W dzisiejszych czasach jest to psychoza lub inne schorzenie. Archanioł Gabriel podczas zwiastowania nie nakazuje Maryi pozostać zawsze dziewicą, a jednak w religii chrześcijańskiej jest ona przedstawiana jako dziewica. Inny przykład – Dziewica Orleańska. Znowu dziewica. Biblia nie wspomina o dzieciach apostołów. Księża nie mogą mieć dzieci, chociaż mało osób wie, że jest to prawo kościelne, wymyślone z powodu dziedziczenia bękartów księży majątku zmarłych, który należy się kościołowi.

W tej chwili potrafię przypomnieć sobie tylko jedną niedziewicę z nowego testamentu (co nie oznacza, że nie ma innych – zapraszam do dyskusji) – Marię Magdalenę – kurtyzanę. Oczywiście została oczyszczona przez Jezusa ze złych duchów i „przestała się puszczać”.

Rozumiem, że dzisiejsze czasy wypaczają podejście do seksu. Podobno (chociaż sam niestety :) się z tym nie spotkałem) 16-letnie dziewuchy uznają dziewictwo za powód do wstydu. To podejście tak samo chore, jak podejście do wiecznego dziewictwa. Nie będę rozwodził się więcej nad kultem tracenia dziewictwa, gdyż nie to jest przedmiotem powyższego rozważania, chociaż podkreślić raz jeszcze winienem, że ten ruch uważam za chory. W życiu przede wszystkim należy kierować się rozsądkiem. Pytanie dlaczego seks jest czymś złym?

poniedziałek, 9 listopada 2009

Podsumowanie października.

Ponieważ blog jest trochę triatlonowy postanowiłem wrzucać podsumowania miesięcy. Robię to także trochę po to, żeby sprawdzać siebie, czy aby nie marnuję czasu.

Na początku października, po raz pierwszy wystąpiłem w biegu na Kabatach (GP KABAT). 5 km przebiegłem w lekko powyżej 20 minut, z tym że na około kilometr przed metą skręciłem nogę. Doczłapałem ostatni kilometr i dobiegłem po 20 minutach i 27 sekundach.

Niestety przez kolejne dwa tygodnie nie mogłem biegać i dokładnie po tym okresie wystąpiłem drugi raz na Kabatach. Nie udało mi się powtórzyć wyniku i przebiegłem trasę w 20 minut i 57 sekund.

Od tego czasu zacząłem ćwiczyć interwały biegowe. Łączny kilometraż nie jest imponujący (około 100 km), ale treningi były na w miarę dużej prędkości. No i w końcu zacząłem biegać do pracy. Mam nadzieję, że te treningi pozwolą złamać mi 40 minut na 10 km, chociaż nie ukrywam, że nie ma na to dużych szans.

No i najważniejsze, że wystartowałem w tychże biegach pod szyldem Entre Team, czyli najlepszej grupie biegowej w Polsce. Po długich "negocjacjach" i pogaduchach zostałem oficjalnie przyjęty do klubu, z czego jest absolutnie bardzo dumny :)

W czasie leczenia kontuzji pojeździłem kilka chwil na trenażerze (rowerze z podkładką pod tyle koło).

Oprócz tego byłem na około 20 treningach pływackich. Zimę zamierzam poświęcić na poprawę techniki. Ciekaw jestem, czy przepłynięcie 4 km w ironmanie będzie możliwe w godzinę.

W związku z Nietzschem przeczytałem kilka książek. Udało mi się zmęczyć/skatować Archipelag Gułag. Absolutnie nie warto tego czytać. Oprócz tego doszedłem do wniosku, że Ernest Hemingway jest moim zdaniem zdecydowanie gorszy, niż Joseph Conrad. Myślałem, że "Stary człowiek" przebije nowele Korzeniowskiego, ale jednak angielski Polak powalił mnie na kolana zdecydowanie bardziej.

W październiku także odwiedziłem Apolinarego Polka w Jego nowym domu. (warto odwiedzać nowe miejsca). Dowiedziałem się także skąd wziął się "Polek" :)

Byłem na kursie administracji linuksem - trzeba czasami rozwijać swoje umiejętności zawodowe :)

No i widziałem także kilka dobrych filmów. Zdziwiłem się aż tak znakomitymi filmami reżyserii Clinta Eastwooda (zwanego dalej Eastem Clintwoodem). Prawdziwa zbrodnia i Rzeka Tajeminic, to prawdziwe majstersztyki. Na dokładkę dołożyłem Siłę Magnum, tym razem z Eastem w roli głównej. Dokończyłem "Miasto Boga" znakomity film znajdujący się na miejscu 16 w rankingu najlepszych filmów na internetowej stronie imdb.com. No i na koniec bardzo ciekawy i pozytywnie nastawiający Jabłka Adama. No i kilka innych :)

A oto wina z tego miesiąca (nie licząc tych z degustacji organizowanej przez "Kocham wino", na której muszę się przyznać załatwiłem się bardzo):



Wino to jest absolutnym mistrzuniem!! Szczerze polecam! Poznałem je na zeszłorocznej degustacji organizowanej przez Kocham wino i moja miłość trwa nieprzerwanie. Kiedyś może bardziej się o nim rozpiszę.




To wino jest prezentem na urodziny od kochanej Oli Kaczmarek. Prawdziwe Porto z Porto. Słodkie (nie lubię słodkiego), ale jednak bardzo klepie! Ma bardzo ciekawy smak kiedy słodycz wykrzywiająca gębę mija.

Niestety już niedługo znowu przechodzę na abstynencję, ale do tego czasu zamierzam zrobić degustację, ponieważ ostatnia była chyba rok temu.

Kuba

sobota, 24 października 2009

Jak grzeszyć?

Dzisiaj podczas jednej z rozmów, które prowadziłem, poruszony został temat ślubu kościelnego. Moja przyjaciółka Aneta wysunęła następującą tezę. Część ludzi biorących ślub kościelny nie powinno go brać. Dzielą się oni na dwie kategorie. Pierwsza uważa się za *katolików*, choć łamią przykazania, nie chodzą do kościoła, są „wierzący niepraktykujący” i nie lubią kościoła, za to że miesza się do polityki. Druga grupa świadomie okłamuje księdza, kościół widują na zdjęciach i pocztówkach, ale chcą wziąć ślub w kościele ze względu na tradycje, wrażenia wizualne, rodzinę, „bo tak wypada”. Aneta uważa, że lepiej nieświadomie popełniać grzech, aniżeli postąpić podle i oszukać księdza z pełną premedytacją.

Muszę oczywiście absolutnie nie zgodzić się z tą, jakby się wydawało, słuszną tezą. Po pierwsze, moim zdaniem najważniejszą cechą życia ludzkiego jest przeżywanie uczuć, zarówno złych jak i dobrych. Po co żyć, po co się rozmnażać, jeśli będziemy skupiać się na przedłużeniu wegetowania. Nasza egzystencja jest bezsensowna, jeśli nie będziemy grzeszyć, trzeba postępować podle i źle trzeba także posiedzieć nad mazurskim jeziorem nad niebem pełnym gwiazd, trzeba pokochać, trzeba popłakać nad nieudaną miłością. Cóż to za życie skoro nie wiedzieliśmy nawet, że zrobiliśmy coś źle. Po co żyć, jeśli nie możesz poczuć się, źle po czymś podłym, albo wręcz przeciwnie poczuć się świetnie, kiedy udało się kogoś oszukać?

Jestem właśnie po lekturze „Archipelagu Gułag”, tak więc posłużę się ciekawą obserwacją z książki. Sołżenicyn, wśród rozlicznych tez, wysnuwa oskarżenia wobec bierności. Mądrze argumentuje, za tym że jeśli oskarżamy (konkretnie Rosjanie oskarżają) Niemców za obozy śmierci i bierność narodu niemieckiego, to dlaczego usprawiedliwiamy (mowa dalej o sowietach) komisarzy, nkawudzistów, sędziów, którzy działali na polecenia Stalina, chociaż sami w gruncie rzeczy są bardzo łagodnymi ludźmi, a przynajmniej tak o sobie mówią. Dlaczego (odrywając się od sowieckich łagrów) mamy usprawiedliwiać nasze zdrady i występki nieświadomością, albo złym dniem, albo kryzysem w małżeństwie? Czy nieznajomość prawa zwalnia z odpowiedzialności karej? To dlaczego nieznajomość zła, ma usprawiedliwiać nasze podłości? Bóg dał ludziom mózg, między innymi do tego, żeby odróżniać dobro od zła.

Grzeszmy świadomie!

niedziela, 18 października 2009

Atmosfera zawodów była niezwykła. Minął niecały rok, odkąd zacząłem na poważnie ćwiczyć. Rok temu byłem szczawikiem z dziewiczym wąsem, teraz już mam brodę i jestem
ironmanem.

Dziękuję rodzince (tacie, mamie, wujkowi i Michałowi) oraz Rychowi i Gośce, którzy przyjechali mnie dopingować. Pewnie byłem dość oschły i myślami daleko od Was, więc tym bardziej wdzięczny jestem za okazaną cierpliwość.

Przed zawodami nie czułem najmniejszego zdenerwowania. Nawet fakt założenia, dopiero co pożyczonej pianki (dzięki Tomku), na drugą stroną i konieczność przebierania się 5 minut przed startem, nie wpłynął na zdenerwowanie. Zdenerwowałem się lekko, kiedy Robert Stępniak (organizator, prywatnie także ironman i bardzo miły gość) zaczął odliczać czas do startu, a ja zapomniałem włączyć stopera i nie wiedziałem jak to zrobić. Wszedłem do wody już po starcie, a nie jak to mam w zwyczaju wbiegać byle szybciej, na pałę, dzięki temu nie zarobiłem w pałę :) Podczas startu nikt mnie nawet lekko nie dotknął, a po chwili zacząłem wyprzedzać część zawodników. Przy pierwszym wybiegnięciu na brzeg (taki był wymóg w zawodach) moje serce doznało stanu przed zawałowego(*) i przysiągłem sobie następnym razem, tak szybko nie wybiegać z wody. Na drugim kółku mój błędnik oszalał - wg niego huśtało mną jak na kolejce górskiej, ale fal nie było – to było bardzo dziwne uczucie. Po wybiegnięciu na trzecie kółko złapał mnie potworny skurcz w udo i łydkę. Wyprzedziła mnie przez to grupka, którą tak mozolnie dochodziłem i przegniłem, ale absolutnie nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca. W końcu kilka ruchów żabką rozprostowało nogę i … mogłem płynąć dalej. Wybiegając na brzeg zapytałem się jaki mam czas usłyszałem baryton Adama Krzesaka (chyba, bo kompletnie nie wiedziałem co się dookoła mnie dzieje) "dobry, Kuba dobry". Taaa dobry ... jak nie chcą mi powiedzieć jaki mam czas, to oznacza, że jest straszna lipa. Po wyjściu z czwartego kółka okazało się, że jednak nie! Godzina osiemnaście, jak na moje możliwości, bardzo dobrze! Zrzuciłem piankę (musiałem ją zostawić na start dla Tomka, który starował w połówce) i pobiegłem na zmianę. Pierwszy, najłatwiejszy etap miałem za sobą – 3,8 km w wodzie.


(*) - podczas pływania tętno rośnie do kosmicznych 180 uderzeń serca na minutę. Obciążenie serca rośnie, kiedy z pozycji leżącej ciało przechodzi do pozycji pionowej i serce musi pompować krew z dołu do góry.

Zmiana przebiegła błyskawicznie. Jedna z szybszych zmian w całej stawce (5 czas zmiany). Start w kilku triatlonach sprawił, że czas zmiany w porównaniu do poprzedniego Borówna poprawił się chyba z 10 minut. Później na rowerze dogonił mnie Darek Sidor (główny dowodzący grupą polskich ironmanów zrzeszonych pod nazwą IM2010), kiedy ja mordowałem się z kablami odtwarzacza mp3. W całym zamieszaniu i nierównej nawierzchni spadł mi źle zamontowany bidon lemondkowy. (tutaj można zobaczyć jaki bidon).

Został później znaleziony przez mojego tatę i wujka. Wujek powiedział, że nie ma co go zabierać, bo takich bidonów będzie mnóstwo, ale mój tata, doświadczony rodzic triatlonisty, wiedział, że to nie jest zwykły bidon i że ja mam taki sam, więc pewnie ktoś go nieumyślnie zgubił. Kochany
tata. Wujek za wszelką cenę nie chciał brać tego bidonu, bo uważał, że jeśli ktoś zgubił taki bidon, to jest dupą wołową, a tutaj tacy nie startują, więc nie ma co go zabierać. Kochany wujek. Ale tata postawił na swoim. Kochany tata.


Wiatr na trasie sprawił, że postanowiłem pierwsze kółka nie szaleć i pojechać ze średnią 31 km/h. Na początku trzeciego kółka skończyłem słuchać "Don giovanniego" i wtedy zaczęły się moje kłopoty. Zaczęło masakrycznie, absolutnie, nieprawdopodobnie wiać. Kto był na trasie, ten wie. Dodatkowo słaby wynik na rowerze, zwalam na brak formy. Od dwóch tygodni noga po prostu nie szła. Miałem problemy z utrzymaniem się na treningach z dzikusami (tak Adam Krzesak określa kolarzy z Ronda Babka, z którymi trenuję). Tłumaczyłem, to sobie psychiczną słabością i chęcią nie zajechania się przed zawodami. Starałem się jechać na tętno. Wyznaczyłem sobie (z głowy, bez testów) próg 155 uderzeń na minutę jako najwłaściwszy i tego się trzymałem.



Na jednym z kółek kiedy mijaliśmy się z Darkiem Sidorem, ten zaczął krzyczeć w moją stronę "CO ROBISZ?". Wydawało mi się, że chodziło o bidon, który przez przypadek upuściłem. Wyjmując bidon z koszyka, zahaczyłem nim o kierownicę i wypadł mi z rąk (wyrzucanie bidonów na trasie jest niebezpieczne dla innych uczestników zawodów). No cóż, będę musiał mu wyjaśnić, że nie wyrzucam bidonu poza strefą zmian, tylko nie utrzymałem go w ręku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to na wyprzedzający mnie samochód Darek zdarł swoje gardło.

Na ostatnim kółku, 20 km przed metą nastąpił kryzys. Nie, to nie był kryzys, nie zadawałem sobie pytania, dlaczego nie wybrałem szachów i dlaczego nie zostałem dzisiaj w domu. Po prostu mnie obcięło. Ostatnie 20 km walczyłem o utrzymanie się na rowerze, o nie wpadnięcie do rowu, o nie uderzenie w samochód, o nie zaśnięcie na rowerze! Oczy same się zamykały.


Przed zjechaniem do boksu na zmianę, nabrałem koli, batoników i bananów – musiałem przezwyciężyć kryzys. Nie miałem siły, żeby zawiesić rower na "haku". Koniec.

Usiadłem wypiłem kolę, zjadłem, zamieniłem kilka słów z moim największym rywalem i przyjacielem (mam nadzieję) Przemkiem i ruszyłem na trasę. Nie ma odwrotu, trzeba pobiec.

No i biegło się całkiem nieźle. Przebiłem cały dystans, nie licząc zatrzymań na toaletę i ew zatrzymań w związku z niewielkimi nieporozumieniami w punktach żywienia. Z biegu mam wspomnienia z biegu Piotrka Szrajnera, któremu kazałem zwolnić, "bo i tak mu nikt nie uwierzy, że przebiegł to tak szybko", z przybijania piątek, tych zawodników których rozpoznałem, mojej mamy na rowerze, która towarzyszyła mi przez część przedostatniego okrążenia.



Na końcówce ostatniego okrążenia wyjąłem odtwarzacz mp3 – ironman musi jakoś wyglądać na mecie. I tutaj kończy się film. Zaczął lecieć znowu dopiero około 21 w „chińczyku”, w którym zjadłem pierwszy normalny posiłek od tygodnia (**) na który zabrał mnie tata. Nie pamiętam, jak pojechała moja rodzinka, średnio pamiętam masaż na który poszedłem, nie pamiętam finiszu. W pamięci zostały, tylko urywki i tak naprawdę jedyne co pamiętam, to uścisk Piotrka Szrajnera i słowa „teraz już wiesz, jak to jest być ironmanem”.



(**) - dieta przedstartowa obejmuje tydzień. Przez tydzień trzy dni głoduje się jedząc, tylko białko. Później trzy dni je się węglowodany, a w dniu startu pyszne :) żele i inne badziewie.

sobota, 17 października 2009

Marzenia nazywam celami

Cóż za mierny tytuł. Taki tytuł mógł napisać, tylko yuppie, który zbiera na kolejnego mercedesa, bo przecież jak pięknie jest marzyć, jak pięknie jest chcieć być księżniczką, być bogatym, być sławnym.

Oprócz, tego że większość ludzkich marzeń sprowadza się do tego czego chce yuppie, to moim zdaniem marzenia, to wymysł infantylny, niegodny dorosłego i myślącego człowieka. Przecież większość marzeń jest okropnie przyziemnych i budowanych na podstawie serialów. Kto nie chciałby mieć kochającej rodziny Lubiczów? A przecież wystarczy wstać z kanapy i porozmawiać, jeśli tego się nie zrobi, to znaczy że woli się żyć w iluzji, że wszystko ułoży się samo, bez naszego udziału, tak jak w serialu.

Trochę za dużo rozwiodłem się nad socjologicznym aspektem marzeń. Nie interesują mnie inni ludzie, niech oni żyją sobie swoim życiem i robią z nim co chcą, ja mam swoje życie i nie mam marzeń, mam cele.

Czy jak wygram w lotto, to docenię te pieniądze? o ile znam siebie, to wiem, że tak nie będzie. Czy ironman smakowałby tak samo, bez tych wszystkich kilometrów przebieganych, przejechanych, przepływanych? Nie będę prosił "bozi" o formę, na którą POWINIENEM zapracować sam.

piątek, 16 października 2009

Na 26 urodziny

Czy powinienem coś napisać na swoje 26 urodziny? Niby 26 lat, to nie jest wiek na podsumowania, ale ... ale nie ma czego podsumowywać. W rok stało się wiele rzeczy, cały ogrom. Z każdym rokiem w moim życiu dzieje się coraz więcej. W tym ukończyłem ironmana, jakie będzie kolejne wyzwanie? Nie wiem, co się znajdzie.

niedziela, 4 października 2009

O Marku Edelmanie


Zmarł Marek Edelman. Ja od długiego czasu nie mogłem wrócić do ponownego blogowania. Dzisiaj odkryłem utwór Ennio Morricone "Deborah's Theme" i nie mogłem powstrzymać się od napisania kilku słów. Kilku, bo cóż pisać? Ennio wyraził wszystko.

Marek Edelman był osobą, z którą od kilku lat chciałem się spotkać. Niestety, przez ten długi czas nie wiedziałem o czym miałbym porozmawiać, o co spytać, tak by nie popaść w banał. I niestety dalej nie wiem. Bo o co pytać? Jak to jest uratować ludzi? Jak to jest być bohaterem? Jak mam nim się stać? Jak to jest przeżyć apokalipsę?


Od dwóch dni, chodzę i zastanawiam się, na jakie pytania straciłem na zawsze odpowiedź. Wiem jedynie, że powinienem napisać choćby list, krótką notkę, w której wyraziłbym wdzięczność, podziw, dumę dla Jego osoby.

piątek, 24 lipca 2009

Odpoczynek

Witajcie,
w związku z groźbą kontuzji dzisiejszy dzień był bardzo spokojny, przejechałem 45 km na rowerze i zrobiłem sobie 10 km spacer  połączony z basenem, gdyż dzisiaj nad Polską przechodzą burze.
Dobranoc!
Kuba

czwartek, 23 lipca 2009

Poranek

 


Witajcie,
chwilowo przerywając oglądanie transmisji z tour de france chciałbym Wam pokazać zdjęcia z nietypowego wydarzenia, które miało miejsce dzisiaj rano. Otóż na moim liczniku wybiła 333 godzina i 33 minuta spędzona na siodełku. Godzin na rowerze spędziłem więcej, ale kilkukrotnie mój licznik wylądował na podłodze i nastąpił jego reset. W każdym razie wydarzenie jest godne odnotowania.
Powyższe zdjęcia są robione z miejsca w którym to miało miejsce :) Niestety są robione z komórki i przez to nie są nalepszej jakości.

 Zaferowany czasówką
Kuba

środa, 22 lipca 2009

Lekka choroba

Witajcie,
dzisiaj po kroplach i drzemce nie dałem rady wyjść na trening. Mam nadzieję, że się nie rozłożę na dobre. Może jednak sensownie jest odpuścić jeden trening.
W związku z tym wybrałem się do kina na film "Wróg publiczny". Bardzo fajny i plastyczny film, chociaż nie podobał mi się fakt pokazania bandyty zabijającego ludzi jako romantycznego bohatera. Film miałem okazję zobaczyć w kinie cyfrowym i był to niezapomniany widok. Szczerze polecam obejrzenie filmu w takiej technologii, różnica jest ogromna.
Do zobaczenia dzisiaj na treningu,
Kuba

Bieg powstawnia warszawskiego

Witajcie,
 25 lipca, czyli już za trzy dni odbędzie się w Warszawie bieg mający upamiętnić powstanie warszawskie. Naturalnie biorę w nim udział. Zapraszam Was do udziału czynnego (bieg) i biernego (kibicowanie). Bieg odbywa się nad dwóch dystansach 5 km i 10 km (2 pętle). Dla kogoś kto zaczyna swoją przygodę z bieganiem, to idealny dystans. W biegu będzie debiutowało wielu moich znajomych, których udało mi się namówić do biegania: Misiek, Rysiek i mój brat Waldemar.

Dodatkową atrakcją jest to, że w pakiecie startowym dodawana jest opaska powstańcza. Bardzo podobne wraz z Patrycją robiliśmy rok temu 1 sierpnia w Kołobrzegu. Teraz opaski będę "pro".
Swoją drogą zastanawiam się jaka jest Wasza opinia o powstaniu? Lektura "Powstanie '44" tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że była to nieprzemyślana akcja. Pomimo tego nie mogę zanegować bohaterstwa walczących tam harcerzy. Przy okazji nie mogę nie polecić płyty "Powstanie warszawskie" grupy LAO CHE.  Doskonale oddaje klimat tamtych dni (na ile osoba taka jak ja może tak powiedzieć).

Powstańczo,
Kuba

Pełna wrażeń środa

Witajcie,
po powrocie z pracy nie omieszkałem włączyć telewizor i zobaczyć końcówkę dzisiejszego etapu tour de france (aby to zrobić wstałem wcześniej i wsześniej poszedłem do pracki, dzięki temu mogłem wyjść wcześniej). Bardzo cieszę się z tego powodu, końcówka etapu była niesamowita. Dwójka braci Schelck zajęła odpowiednio pierwsze i trzecie miejsce. Zawsze pałałem wielką sympatią do tychże kolarzy. Na wyścigu do okoła Polski udało mi się "dorwać" młodszego, acz bardziej utytułowanego Andego, który "dał" dzisiaj wygrać bratu - Frankowi. 

Proszę przygotować się na jutro i odrobić pracę domową - pujść wcześniej do pracy. Jutro jest etap jazdy indywidualnej na czas w miejscowości Annecy. Na jednym z powyższych zdjęć można zobaczyć jak jest tam cudnie i nie jest to fotomontaż. Mieliśmy okazję oglądać jezioro nad brzegiem którego leży Annecy podczas drogi na narty, było widać dno. Powyżej zdjęcie z nart.


Dzisiaj oprócz eurosportu i lektury kolejnego kryminału (tym razem Agata Christie "Czarna kawa")był trening rowerowy. Przejechałem ponad 96 km. Pierwsza część była dość powolna. Nie mogłem wejść w rytm, nogi nie grały i nie mogłem utrzymać prędkości startowej (35 km/h). Może dlatego, że wiatr wiał w twarz? W drodze powrotnej wiatr wcale nie ustał (wiał z boku), ale postanowiłem nie dawać za wygraną. Uświadomiłem sobie, ze skoro jeżdżę z prędkością 35,  to muszę także jeździć z prędkością 36. Tak też uczyniłem i przez sporą część drogi udało mi się utrzymać zamierzoną prędkość. Już w Warszawie ścigaliśmy się (byłem razem z Pawłem) z panami z żółtej furgonetki, którzy gorąco nas dopingowali (wygrać z samochodem nie jest prosto). W końcu zgubliśmy ich na któryś światłach. Serdeczne pozdrowienia!
Po przyjściu do domu szybko przebrałem się w buty do biegania. Pod spodem miałem już koszulkę do biegania. Dzisiaj miało być szybko i krótko. Niestety było bardzo krótko (3 km) i dosć wolno (średnia około 5minut/km). Niestety podczas biegu zaczęły boleć mnie ścięgna Achillesa. Dla bezpieczeństwa skróciłem trasę i zmniejszyłem prędkość. Jutro opowiem, co w takich wypadkach należy robić.
Pozdrowienia
Kuba

wtorek, 21 lipca 2009

Lekarz

Witajcie,


jak się rzekło byłem dzisiaj u pani laryngolog. Niestety mam początki zapalenia ucha i muszę się leczyć. Zaraz idę do apteki wykupić receptę na krople. 


Na szczęście podczas kuracji nudy nie będzie, na eurosporcie  jest transmisja z mistrzostw świata w skokach do wody. Zupełnie nie rozumiem dlaczego podoba mi się ten sport, ale coś w nim jest. Oceńcie sami.


Krople, drzemka i jakiś bieg (nie mogę się chodzić na basen, ale całą resztę na szczęście wciąż mogę ćwiczyć).
Schorowany,
Kuba

Nie lubię poniedziałków

2009-07-21

Wtorkowy poranek

Witajcie,
dzisiaj z rana skończyłem czytać "Negocjatora". Niestety książka nie jest tak porywająca jak książki Dana Browna (nie chcę się spierać, co do treści, jeno co do ... dynamiki, akcji itd).
Dzisiaj z rana musiałem także przeczytać jeszcze jedną rzecz: rachunek z karty kredytowej. Opłata za start na zawodach Ironman w Klagenfurcie wyniosła ponad 2000 zł. Na szczęście od kilku miesięcy zbierałem na tę opłatę. Zastanawiam się nad wzięciem kredytu, ponieważ jeszcze muszę wymienić ramę w rowerze, która po wypadku jest uszkodzona. Dodatkowo muszę kupić jeszcze buty do biegania, ponieważ w swoich starych przebiegłem już ponad 1000 km, więc trzeba wymienić je na nowe, zwłaszcza że powoli zaczynają mnie boleć stopy podczas biegu. Ech ciężkie jest życie triatlonisty ... Oddam nerkę :)
Pozdrawiam,
Kuba
2009-07-21

Nie lubię poniedziałków

Witajcie,
 więc co się działo po wyjściu z pracy? Otóż jak co tydzień spotkałem się ze znajomymi na ping pongu. Za tydzień postaram się wrzucić jakiś filmik z gier (chwilowo mój brat jest w posiadaniu mojej kamery). Dzisiaj nie było tak źle podczas gry. Niestety po skończeniu treningu rozpadał się deszcz. Cóż trzeba było zrobić? Pojechać 35 km na rowerze. Rosądek przede wszystkim!
Na szczęście po powrocie do domu przestało padać i 11 km przebiegłem bez grama deszczu, za to w ciepłej bluzie, co oznaczało absolutne męki z powodu gorąca :) Specjalnie na bieganie wgrałem na odtwarzacz  "Wesel Figara", jedną z najlepszych mozartowskich oper. Niestety już jakiś czas nie używałem włoskiego i nie rozumiałem o czym śpiewają. Należy jak najszybciej przypomnieć sobię tę wiedzę (zarówno włoski, jak i treść wesela).
Niestety wczorajszy ból ucha nie przeszedł, tak jak liczyłem. Musiałem umówić się na wizytę na wizytę u laryngologa. Wolę pójść wcześniej, aniżeli liczyć na to że przejdzie samo. Rok temu bardzo długo leczyłem zapalenie ucha i przez to nie pobiegłem w maratonie  warszawskim. Łzy w oczach, niemoc i wielkie rozczarowanie. Nie chcę tego powtórzyć na ironmanie.
A na koniec Jacek Kaczmarski.






Pozdrawiam!
Kuba

Wtorkowy poranek

Witajcie,
dzisiaj z rana skończyłem czytać "Negocjatora". Niestety książka nie jest tak porywająca jak książki Dana Browna (nie chcę się spierać, co do treści, jeno co do ... dynamiki, akcji itd).
Dzisiaj z rana musiałem także przeczytać jeszcze jedną rzecz: rachunek z karty kredytowej. Opłata za start na zawodach Ironman w Klagenfurcie wyniosła ponad 2000 zł. Na szczęście od kilku miesięcy zbierałem na tę opłatę. Zastanawiam się nad wzięciem kredytu, ponieważ jeszcze muszę wymienić ramę w rowerze, która po wypadku jest uszkodzona. Dodatkowo muszę kupić jeszcze buty do biegania, ponieważ w swoich starych przebiegłem już ponad 1000 km, więc trzeba wymienić je na nowe, zwłaszcza że powoli zaczynają mnie boleć stopy podczas biegu. Ech ciężkie jest życie triatlonisty ... Oddam nerkę :)
Pozdrawiam,
Kuba

poniedziałek, 20 lipca 2009

Koniec tygodnia

Witajcie,
dzisiejszy dzień był wyjątkowo męczący. Oprowadziłem Patrycję po mieście, a później Patka zniknęła na spotkaniu z innym warszawskim wielbicielem Jacka Kaczmarskiego. Ja tymczasem wróciłem do domu i zasiadłem do oglądania etapu Tour de France. Przed finałowym podjazdem znużenie wzięło górę i nie dane było mi obejrzeć finałowego podjazdu i tryumfu Contadora.
Po przebudzeniu zacząłem czytać „Negocjatora” F. Forsytha, a później pomimo wielkiego zmęczenia wsiadłem na rower i pojechałem do Łukasza, przyjaciela, z którym robiłem obydwa half-ironmany. Łukasz wraz z kobietą swojego życia Moniką, mieszka około 10 km ode mnie. Przywiozłem im wcześniej nagrane płyty z maratonu krakowskiego i zawodów w Suszu, gdzie byliśmy wszyscy razem.
Po powrocie pozostał już tylko krótki szybki bieg, a później odwiedziłem wujka (który mieszka tuż obok mnie), któremu właśnie popsuł się komputer. Kto mi podpowiedział, żebym kończył politechnikę i zajmował się komputerami? No, kto? J
Do jutra!
Kuba

niedziela, 19 lipca 2009

Don i plany na niedzielę

Witajcie,
no i po "Don Giovannim". Kolejny raz Don nie okazał skruchy i kolejny raz został zabrany za swoje grzechy do piekła. W Warszawskiej Operze Kameralnej występują dwa zespoły, które wykonują operę. Wczoraj po raz pierwszy widziałem drugi (chociaż nie wiem czy nominalnie nie jest to pierwszy) zespół. Mówiąc szczerze trochę mnie rozczarował, pomimo tego że moim zdaniem najlepsza rola (Lepporello) był lepsza, to pozostali aktorzy zaprezentowali się gorzej.
Dzisiaj w związku z tym, że nie pojechałem na rower z kolarzami z ronda planuję jakiś dłuższy bieg, krótki rower i basen. Co z tego wyniknie? Zobaczymy.
Kuba

sobota, 18 lipca 2009

Sobotnia wygrana z upałem i melancholią

Witajcie,
dzisiaj z samego rana (jak co prawie każdą sobotę) wybrałem się na trening z kolarzami z ronda babka. Na treningu pojawili się także Lubomir i Fil z grupy IM2010 (Ironman 2010), którzy tak jak ja przygotowują się do Ironmana (serdeczne pozdrowienia zarówna dla nich, jak i dla całej grupy). Na treningu było sporo zrywów i nierównej jazdy, co akurat dzisiaj mi odpowiadało z racji tego, że najprawdopodobniej nie będę mógł pojawić się jutro. Łącznie przejechałem 91 km.

Absolutny gorąc najprawdopodobniej uszkodził moje komórki mózgowe i  po biegu niewiele myśląc (tak niezbyt dużo) założyłem buty do biegania i wybiegłem na 35 stopniowy gorąc. Po pierwszym kilometrze udało mi się namówić nogi do współpracy, do której nie były skore. Pierwszy kilometr pokonywałem w cieniu drzew. Później wybiegłem na słońce. Duszność i gorąc wcale nie pomagał w trzymaniu tempa, ale najważniejszy cel został osiągnięty tempo nie spadło poniżej 6 minut na kilometr. 6minut/km to tempo w którym zamierzam pobiec maraton w ironmanie. Jeśli bez wody i jedzenia jestem stanie wytrzymać utrzymać lepsze tempo, to cel ten może okazać się bardziej realny niż mi się wydaje. Przebiegłem ponad 6 km i wróciłem do domu w którym czekała zimna, wygazowana kola. Kola wbrew pozorom nie jest taka zła, po pierwsze zawiera sporo cukru, który należy uzupełnić (nieuzupełnienie cukru w ekstremalnych przypadkach może zakończyć się zapaścią - tak jak u ludzi z cukrzycą), oraz zawiera kofeinę, która pobudza organizm i nie pozwala mu zgasnąć.
Endorfiny i zmęczenie pozwoliły mi zapomnieć o wczorajszej stracie. Więc nie będę się teraz rozpisywał o wspaniałym filozofie.


Za chwilę idę spotkać się ze swoją byłą kobietą swojego życia. Powiem Wam w zaufaniu (choć i Ona pewnie to przeczyta, ale Ona o tym wie), że  jest mi przykro, że nie wyszło. Pomimo naszych starań różnica charakterów była zbyt duża. Teraz Ola ma już nowego mężczyznę swojego życia, a ja staram się to zaakceptować, choć oczywiście życzę im (Oli i Tomkowi) wszystkiego najlepszego. (Ola jest na zdjęciu znad stawu podczas zawodów mojego pierwszego half-ironamna, ładna co?).
Później planuję odwiedzić Warszawską Operę Kameralną z Patrycją, która przyjedzie z Krakowa. Jak zwykle "Don Giovanni" będzie wspaniały. Później powłóczymy się po mieście i powspominamy dobre stare czasy. (Na zdjęciu  w trójkę od lewej: ja, mój przyjaciel Kraśny, moja przyjaciółka Patka).
Do zobaczenia,
Kuba

piątek, 17 lipca 2009

Encyklopedia triatlonu cz. 2

Witajcie,
jako, że wróciłem przed chwilą z gitarowania, powłóczyłem się trochę po Pradze, chciałbym przybliżyć Wam sprzęt który jest mniej lub bardziej potrzebny do uprawiania triatlonu.

Pływanie: oprócz okularków i slipek podstawowym wyposażeniem jest pianka do pływania. Pianka jest najdroższym elementem sprzętu pływackiego. Cena dobrej pianki, to koszt około 2000 zł. Moja pianka kosztowała 200 zł i jest pianką przeznaczoną do surfingu. Aktualnie odkładam pieniądze na kupno lepszej (ale nie takiej za 2000 zł). Po co pianka? Otóż ciężko jest wytrzymać ponad godzinę w wodzie o temperaturze 16 stopni. Dlaczego lepsza pianka? Moja aktualna bardzo namięka wodą, bo nasiąknięciu waży około 4 kg, oprócz tego sprawia bardzo duży opór. Ktoś może pomyśleć, że zapomniałem o czepku. Otóż nie! czepek dostaje się przed zawodami. Na czepku jest wypisany numer startowy. Jest to ułatwienie dla sędziów którzy liczą okrążenia pokonane w wodzie.

Rower: zdecydowanie najdroższa impreza. Zdecydowanie. Dobry rower może kosztować około 20 000 ojro. Niestety jestem na etapie pewnych modyfikacji. Po pierwsze muszę zmienić ramę, która podczas niedawnego wypadku została uszkodzona. Mam w planach zakup ramy karbonowej. Rama karbonowa poprawia czas o około 15 minut, co w przypadku chęci zakwalifikowania się na mistrzostwa świata nie można bagatelizować. Bardzo ważną częścią roweru są koła. Przede wszystkim muszą być lekkie, nie warto inwestować dużych pieniędzy w odchudzanie innych części roweru, jeśli nie ma się lekkich kół. Nawet pół kilo na kołach daje bardzo dużą przewagę, znacznie, znacznie większą, aniżeli na ramie lub innym elemencie. Warto również zastanowić się nad zakupem kół o wysokim profilu, czyli o wysokiej obręczy. Raz rozpędzone koła kręcą się znacznie dłużej. Jeśli ktoś nie wie dlaczego, to polecam przypomnienie sobie pewnych elementów fizyki. Koła o wysokim profilu mają znacznie większy "moment pędu", niż te o niskiej obręczy. Co to oznacza? Otóż dzięki temu, raz nakręcone koła potrzebują później znacznie mniej siły do utrzymania prędkości, "same ciągną do przodu".

Bieganie jest chyba najmniej kosztowną częścią triatlonu. Potrzebujemy butów, odtwarzacza mp3 z naszą ulubioną muzyczką i mnóstwo chęci. Z czasem warto zainwestować w pulsometr z GPSem. Możliwość stałego monitorowania prędkości i pulsu z całą pewnością jest sporym ułatwieniem. Z drugiej strony nie należy też wariować - ja kupiłem swój zegarek po 1.5 roku biegania "na czuja".
  Ostatnią rzeczą jest strój triatlonowy. Jest to "body" w którym można wykonywać wszystkie konkurencje. Przebranie się ze slipek na rower nie jest szybkie, a nie zawsze jest miejsce gdzie można to zrobić bez  "świecenia tyłkiem". Dzięki szefowi mojej firmy, mam taki strój. Warto poprosić swojego szefa, czy w zamian za reklamę na stroju nie zechce nam takiego stroju kupić. Jeśli mi się udało, to i Wam się uda!


 Dobrej nocy!
Kuba

Plany na piątek



Witajcie,
po wczorajszym dniu regeneracji dzisiaj trzeba wrócić do treningu. Jakiś krótki, acz szybki bieg i kilka kilometrów na rowerze, a może jakiś basen?
W weekend przyjeżdża moja dawno niewidziana przyjaciółka Patrycja. Z Patką nie widziałem się od czasu maratonu krakowskiego (relacja poniżej). W sobotę wybieramy się na "Don Giovanni" do Warszawskiej Opery Kameralnej. Szczerze polecam, tę operę, absolutnie, totalnie, nieprawdopodobnie dobra muzyka. Wszystko w ramach festiwalu mozartowskiego, który jak co roku odbywa się w Warszawie.
Swoją drogą weekend zapowiada się bardzo intensywnie towarzysko, z czego bardzo się cieszę, jednakże będę miał problemy ze znalezieniem czasu na jakiś trening :)
Miłego dzionka,
Kuba

Idiota!

Witajcie,
przed chwilą skończyłem czytać "Idiotę" Dostojewskiego. Szczerze mogę polecić tę książkę. Bardzo długa z drzewem genealogicznym bardziej skomplikowanym niż relacje bohaterów mody na sukces. Podobnie jak w "Stu latach samotności" obserwujemy mnóstwo różnych charakterów, które podobnie jak u Markeza zamazują się.
Zdziwił mnie inny styl pisania, niż w "Zbrodni i karze", oczywiście na ile dobrze pamiętam najbardziej znaną książkę Dostojewskiego. Styl moim zdaniem przypomina Gogola, do którego książek, Dostojewski kilkukrotnie odwołuje się w treści "Idioty". 
Po przeczytaniu pojawia się przede wszystkim pytanie ile księcia jest we mnie? Na ile naiwnie podchodzę do życia i do swoich pasji? Będzie czas na rozmyślania podczas dzisiejszego roweru.
Przeczytajcie sami!
Kuba

Zmarł Leszek Kołakowski



Pogrążony w smutku chciałbym zapalić Leszkowi Kołakowskiemu, jednemu z moich mistrzów wirtualną świeczkę. W wirtualnym świecie zapala się wirtualne świeczki, więc takoż czynię. Postaram się wkrótce zapalić prawdziwą świeczkę.
W wielkim smutku z łzami w oczach.
Kuba

Piątek 17

Witajcie,
właśnie wróciłem z roweru i basenu. Pomimo absolutnego wycisku na pływalni (ćwiczenia siłowe), a później na  rowerze  (45 km) i działanie endorfin ból po Leszku Kołakowskim zostaje. W tak smutnej chwili powinienem się zamknąć i nic nie pisać, ale muszę się z kimś podzielić refleksją.
Wychodząc z basenu usłyszałem "Show must go on" Queen.  Leszek Kołakowski był jedną z niewielu osób, która sprawiała, że wierzyłem że może być dobrze, że warto wierzyć i warto coś robić. Teraz co pozostaje? Może parafraza ze słów Jacka Kaczmarskiego: "Pozostały jeszcze książki, one już chce czy nie chce nie są moje". Może trzeba się cieszyć tym co zostawił i konteplować Jego myśli, tak aby stały się moimi.
Kuba

środa, 15 lipca 2009

Gorący wtorek



Witajcie,
 jak pewnie wielu z Was zauważyło dzisiejszy dzień był bardzo gorącym dniem. Wczorajszy trening dał mi nieźle w kość. Ponieważ w trakcie dzisiejszej pracy musiałem odwiedzić kilka siedzib firmy, podróżowałem pomiędzy nimi na rowerze. Przejechałem 55 km, ale w bardzo słabym tempie (około 30 km/h), szybciej nie byłem w stanie. 
Po skończonej pracy postanowiłem odwiedzić dawno niewidziany basen. Niestety nie byłem jedyną osobą, która wpadła na ten błyskotliwy pomysł. Basen był napchany ludźmi. Na szczęście na 50 m basenie, trochę się to rozkłada.  Zgodnie z zaleceniami Pawła (kolegi, który ułożył mi trening pływacki) dzisiaj trenowałem siłę. Była to istna katorga :)


Dzisiaj poczytałem trochę "Idioty". Nie potrafię do końca określić co w niej jest. Z całą pewnością przemyślenia tytułowego idioty np. odnośnie kary śmierci i drogi którą więzień pokonuje na szafot ("mam jeszcze trzy ulice życia przed sobą, jeszcze tyle przez te trzy ulice da się przeżyć"). Dodatkowo zawsze pociągały mnie książki, które nawiązują do kręgów piekielnych Dantego. Tak jak w "Ameryce" Kafki, nasz bohater poznaje przeróżne środowiska, zagłębiając się w coraz bardziej zakłamany i zawiły świat relacji między ludzkich. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem na własnej skórze, może to dlatego tak mnie to fascynuje. Chociaż wydaje się to być próba "realistycznego" spojrzenia na życie, dla mnie wciąż pozostaje to w sferze abstrakcji. Niewykluczone, że jest to domena ówczesnych dni - młody człowiek rzucony w wir wielkiego miasta, szukający pracy i swojego miejsca w życiu, wplątuje się w rozmaite sieci i powiązania. A mówi się, że kiedyś było tak dobrze. Ja chyba wolę swoje spokojne życie, bez niepewności dnia następnego.
 Dobrej nocy!
Kuba

Powrót do przeszłości cz 1 (pierwszy maraton w życiu)

Witajcie,
przeglądając blog pani Anny Pawłowskiej (jeden z "przykładowych" blogów niepokonanych) przypomniałem sobie swój kwietniowy debiut w maratonie. Pani Ania pisze o tym, że jej marzeniem jest ukończenie maratonu w przeciągu 3 godzin. Mam taki sam plan. Wydaje mi się, że nie zrealizuję go w tym roku, ale postaram aby ten fakt miał miejsce w nadchodzącym 2010. A teraz zapraszam do przeczytania moich wspomnień z maratonu. Jeszcze w gwoli wyjaśnienia: pacemaker, to biegacz który przebiegł w swoim życiu kilkanaście maratonów i pomaga innym biegaczom osiągnąć swój czasowy cel. Trzyma odpowiednie tempo i pomaga trzymać nerwy na wodzy, nie pozwala nam zacząć zbyt mocno, by później opaść z sił. 
Miłego czytania.
Do miasta Kraka przyjechałem kilka dni przed maratonem. Postanowiłem odpocząć od pracy oraz pojeździć na rowerze z bratem po okolicznych górkach. Jeżdżenie na rowerze nie jest wskazane przed bieganiem, więc postanowiłem oszczędzać swoje kończyny dolne przed debiutem na tak długim dystansie i nie jeździłem za dużo. Natomiast nie omieszkałem przejechać się po trasie biegu. Widząc namalowane na asfalcie kolejne kilometry, widziałem oczami wyobraźni swoje katusze, które miały nastąpić za kilka dni. Z każdym przejechanym napisem, z każdym dniem moje nastawienie było coraz gorsze. Do tej pory przebiegłem tylko półmaraton, jeden półmaraton (nie licząc półmaratonu w zawodach half-ironman, bo nie można tego było nazwać bieganiem). Kilka dni minęło szybko, zbyt szybko. Odebrałem numer startowy, udałem się na pasta party dzień przed maratonem. No i w końcu nastąpił magiczny moment. Dzień startu.
Wstałem znacznie wcześniej niż zwykłem wstawać. Trzeba trochę oszukać organizm. Zwyczajowo wstaję o 8, a przytomnieję o 9. O 9:30 (godzina startu) z całą pewnością nie byłbym w najlepszej formie. Pobudka o 6 załatwiła ten problem. Podróż autobusem minęła szybko i po chwili byłem już na błoniach, które musiałem przejść. Wtedy uświadomiłem sobie, że ostatnia prosta maratonu, to nie jest ostatnia prosta na sprint, tylko jest to prosta startu mety jak wyścigach formuły jeden – długa jak sto-pięćdziesiąt. Wiedziałem, że będzie boleć. Jedyne co pozostało, to przestać myśleć, zacząć gadać z ludźmi, odpowiedzieć na ankiety przeprowadzane przez studentów do swoich badań. Myślenie, to ostatnia rzecz którą trzeba robić.  
Na starcie spotkałem znajomych, którzy przyjechali w sobotę. Brzuch Moniki wskazywał na zaawansowaną ciążę, tata Łukasz z całą pewnością będzie miał dzięki temu świetny doping. Na starcie był także Piotrek. Nasza czwórka została uwieczniona na licznych zdjęciach robionych głównie przez Monikę. Aż w końcu nastąpiła magiczna chwila startu. Łukasz z Piotrkiem udali się w stronę pacemakerów na 4 godziny. Ja musiałem przemyśleć na jaki czas mam biec. Tydzień wcześniej biegłem 10 km. Przebiegłem całość w 46 minuty. Życiówka poprawiona o minutę. Wiedziałem, że mogłem pobiec szybciej, gdybym tylko nie próbował pobiec na 42 minuty. Po czterech kilometrach obcięło zasilanie i resztę trasy musiałem człapać. Po przebiegnięciu mety byłem wściekły. Mogłem pobiec szybciej, gdybym zbytnio się nie podpalił. Kilka tygodni wcześniej debiutowałem w półmaratonie. Twardo wyznaczyłem sobie czas 5 minut na km. Na mecie byłem po godzinie i 43 minutach. Wydawało mi się, że mogłoby być trochę szybciej. Porównałem oba uczucia po przebiegnięciu mety. Wolę niedosyt, niż przeszarżować. Poszedłem więc do chłopaków na 3:45. 3:30 może będę próbował łamać w następnym starcie. Zawsze pozostaje możliwość przyspieszenia po 30 km. 
 Start. I jedna myśl. To jest piknik, to nie ma nic wspólnego z bólem i nie będzie boleć. Pacemakerzy traktowali całą sprawę, jakby to była sielanka: „Witamy w pociągu, planowy przyjazd za 3:45 (...) przypominamy o piciu i jedzeniu (...) mamy 15 lat doświadczenia itd.”. Na początku trzeba było rozpychać się na łokcie, żeby nie stracić chłopaków z oczu. Wiedziałem, że odpuszczenie ich choćby na 50 metrów może oznaczać koniec marzeń o dobrym wyniku. Przed wbiegnięciem na rynek zrobiło się luźniej. Porozmawiałem chwilę z triatlonistą. Tak jak ja zrobił połówkę ironmana i tak jak ja szykuje się do całości. Później straciłem z nim kontakt. Nie wiem czy został z tyłu, czy pobiegł do przodu. Przez cały czas pamiętałem o wodzie i bananach. Po kilku przystankach zrozumiałem, że przed „pit-stopem” należy wyskoczyć przed grupę i spokojnie wziąć napoje, po czym można zwolnić. Wbiegając na punkt pożywiania w środku grupy zawsze trzeba było zwolnić poczekać i nie zawsze można było wziąć co się chciało, a na sam koniec i tak trzeba było nadrabiać stracony dystans do pacemakerów. Z każdym kilometrem ilość współtowarzyszy malała. Pomimo tego atmosfera była sielankowa. Klaszczący ludzie, prowadzący rozdający picie, przypominający o jedzeniu. Jeszcze raz wielkie podziękowania dla pacemakerów! W końcu dobiegliśmy do połowy dystansu. Wciąż nie czułem się źle, chociaż nogi powoli zaczęły pobolewać. Po kilku kolejnych kilometrach zaczęły się schody. Przestało już być tak komfortowo. 25 km ... nigdy tak daleko nie biegałem. Dobrze postaram się dobiec z nimi do 30 km, później zobaczymy. Ból w nogach narastał, a tętno zaczęło niepokojąco rosnąć. Przez pierwszą połowę miałem tętno 150. Teraz podskoczyło do 165. W takim tempie zaraz skończę na noszach. 30 km. Wciąż biegnę, a tętno pozostaje na poziomie 165. Dookoła mnie ludzie sapią jakby zaraz mieli dostać zawału. Ja oddycham bardzo swobodnie. Oni biegną, to ja nie będę biegł? Przynajmniej doprowadzę się do takiego stanu, że będę miał problemy z oddychaniem.
O jesteśmy już nad Wisłą! To jeszcze trochę. Jak słusznie zauważył jeden z pacemakerów, to tylko dłuższy trening. Właściwie, to nawet krótki ... trochę ponad 10 km, komu by się chciało na taki krótki trening wychodzić? Po chwili wreszcie zaczynamy wyprzedzać ludzi. Wcześniej mijaliśmy pojedyncze jednostki, teraz coraz więcej ludzi opada z sił i nie jest w stanie kontynuować biegu. Na Plantach kibiców jest już cała masa, opalają się na słońcu i klaszczą. Jest już kilka minut po 12 więc robi się gorąco, na szczęście kochani pacemakerzy mają ze sobą wodę. Dobrze, że jest czym ochłodzić zmęczone ciało. Nie żałuję wody także na nogi, w końcu to one najbardziej się gotują. 35 km ... już tak niewiele. Prześledziłem końcówkę trasy w przeciągu ostatnich dni kilkukrotnie, robiłem to na rowerze, teraz przyjdzie mi się z nią zmierzyć na nogach. 
Nagle ... myśl ... zaraz będzie ściana. Przecież musi być. Zawsze jest. „Chłopaki! Kiedy jest ściana?” „Jak do tej pory nie miałeś, to już nie będzie” usłyszałem jednocześnie od kilku osób. Właściwie ściana trwa od 21 km, ale to nie może być „ta ściana”. Słyszałem o tym, że ściana może dopaść na 40 km, ale postanowiłem uwierzyć opinii o braku ściany i nie myśleć o tym jak bardzo marzy mi się bar z zimnym piwem. Ściana, ściana, ściana ... nie ma ściany! Nim się obejrzałem wbiegliśmy na błonie. To teraz tylko dobiec, teraz już widzę metę. Wiem gdzie jestem. Biegniemy do pierwszego zakrętu na błoniach. Po drodze jeden pan przeskakuje pod taśmą i chce skrócić dystans, ale po chwili wraca na dobry tor. A dlaczego ja nie miałbym tak zrobić? Czy te 4 km, to różnica? Nie! Przyszedłeś tutaj przebiec 39 km czy maraton? Droga z zakrętu przed metą do kreski dłuży się niemiłosiernie. Jest, już widzę metę. Jeszcze okrążenie. Jeszcze 3 km. Śmiech na sali, 3 km .. tyle to ja biegam do parku w którym trenuję. Dobiegamy do kanałku. Pacemakerzy mówią, że mamy minutę zapasu i muszą zwolnić, ale cała grupa namawia ich na kontynuowanie biegu w tym samym tempie. Dobiegamy wspólnie do miejsca z którego wybiega się z Plant na Błonia. Jestem przed wszystkimi, którzy teraz wbiegają. Teraz to oni mi zazdroszczą! Jeszcze 2 km. Jest zakręt. Pacemakerzy mówią, że muszą już odpuścić, „bo historia im tego nie daruje”, ale namawiają sporą grupkę na mocny finisz. Podobno rzadko zdarza się żeby dobiegała tak liczna grupa (około 7 osób). Prawie wszyscy wystrzelili jak z katapulty. Ja nie miałem sił. Nic nie szkodzi i tak będę szybciej niż pierwotnie zakładany czas. Dobiec swoim tempem, to mój cel. Nagle wszyscy, którzy po zakręcie oddalili się z prędkością światła, zaczęli się do mnie zbliżać. Mijam pierwszą osobę z grupki, później drugą. Nagle dostrzegam kogoś, kto biegł cały czas przed nami. Jeśli przyspieszę, to wyprzedzę i ją! Dam radę. Coraz szybciej. Widzę kreskę, czy stać mnie na sprint? Tak, jestem Majkelem Dżonsonem. 4 minuty na kilometr teraz to jest sprint na miarę Usana Bolta. Na samej kresce wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika. Zawsze to ja byłem wyprzedzanym, ale czasy się zmieniły.
Zapomniałem zatrzymać stopera. Cholera jaki wynik? Stoper zatrzymałem na 3:45:27. Odjąć 20 sekund, przez które chodził stoper, odjąć pół minuty różnicy czasu brutto i netto, to daje wynik w granicach 3:44. Dobry czas. Idę przywitać się z Moniką. Ledwo stoję na nogach, ale nie siadam. Trzeba rozchodzić, trzeba się naciągnąć. Naglę widzę znajomego z zawodów half-ironman z Borówna. Zamieniamy kilka słów i żegnamy się. Spotkamy się w tym roku w Bydgoszczy na całości ironmana. Wracam do Moniki. Chłopaków jeszcze nie ma. Jeszcze nie przebiegli pierwszego kółka. Biegnie Piotrek. Łukasz gdzieś został, ale żyje. W między czasie dostaję smsa z wynikiem. 3:43:50 netto. 43!!! Jest lepiej niż myślałem. Opuszczam Monikę i idę zregenerować mięśnie i napić się piwa. Ponieważ wszystko bolało, to chodzenie nie było moją mocną stroną. Po powrocie z masażu i posiłku, wszyscy już byli. Gratulacje, wspólne zdjęcie. Wracamy. Ja do rodzinki – zostaję jeszcze na kilka dni w mieście Kraka, Monika, Łukasz i Piotrek wracają do domu. Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Wszystko co złe także. Dobrze, że mamy już to za sobą.

Wtorkowy początek tygodnia

Witajcie,
 dzisiejszy pierwszy dzień w pracy, okazał się bardzo pracowitym pierwszym dniem w pracy. Wróciłem dość późno do domu i nie miałem czasu na zrobienie solidnego treningu. Z tego powodu postawiłem na szybkość w dziejszych treningach. 
Na rowerze przejechałem tylko 35,5 km, ale z prędkością startową, czyli taką z jaką zamierzam pojechać w Borównie na zawodach ironmana. Po rowerze szybko zrzuciłem ubrania rowerowe i pognałem przed siebie z butami do biegania na nogach.
W ramach "utrudniania"  treningu, pomimo dusznej pogody zarzuciłem na siebie bluzę. Pierwszy kilometr przebiegłem w tempie truchtu, kolejny z prędkością 5:30 minuty na km (czyli 10 km przebiegam w 55 minut), kolejne km przynosiły przyspieszenia do 5 minut na km, 4:50, 4 minut, a całość treningu skończyła się półkilometrowym sprintem z prędkością 20 km/h.
Biegnie po ciemku dało mi dzisiaj jeszcze dodatkową przyjemność: nad Warszawą był pokaz sztucznych ogni. Niestety mój młodszy brat wziął mój aparat na wyjazd i nie udało mi się uchwycić kolejnych magicznych chwil na warszawskiej Pradze. Kilka miesięcy temu kupiłem lustrzankę, żeby wyfotografować magiczne miejsce w którym mieszkam. Powyżej możecie zobaczyć efekty. Mam nadzieję, że Wam się podoba Praga i kiedyś się na niej pojawicie.
Za dzisiejszy trening dziękuję Pawłowi i Miśkowi! Dzięki chłopaki!
Dobranoc,
Kuba

wtorek, 14 lipca 2009

Nie samym sportem człowiek żyje

Dzisiaj pierwszy dzień po tygodniowej przerwie byłem w pracy. Infekcja została wzorowo wyleczona i mogę normalnie (bez bólu gardła) pracować. Wróciłem do komputera i słuchawek :) Oczywiście polecieć mógł tylko jeden zespół: Faith no more! Przy tej okazji przypomniał mi się wspaniały koncert na tegorocznym Open er. Mike Paton i spółka dali jeden z najlepszych koncertów w moim życiu. Oczywiście na festiwal nie omieszkałem wziąć ze sobą butów do biegania. Poniżej widać mapkę z przebiegniętym dystansem i trasą.




Przemyślenia okołopingpongowe


W związku z wczorajszym treningiem pingponga pojawiły się w mojej głowie następujące przemyślenia.
Miałem olbrzymie problemy w utrzymaniu koncentracji przez czas spędzony na grze. Te problemy mogą wyjść podczas zawodów. Chociaż do tej pory nie miałem najmniejszych problemów z odpowiednią koncentracją, jestem przekonany że dodatkowy trening przeznaczony na koncentrację da efekty.
Tymczasem wracam do filozofów Kołakowskiego.  Czytam ich na przemian z "Idiotą" Dostojewskiego :) obiecuję sobie, że jak tylko skończę te ciężkie pozycje, to przerzucę się na coś lżejszego.



Dzisiejszy dzień nie był bardzo pracowity, jednakże bardzo intensywny. Tak jak pisałem byłem dzisiaj na pingpongu. Prawie dwugodzinna gra wykończyła mnie do granic możliwości. W hali w której gramy jest nieprawdopodobnie gorąco. Przez cały ten czas lało się ze mnie jakbym pływał na basenie. Dodatkowo gra wymaga ciągłego skupienia się na odbijaniu piłeczki. Konieczność koncentracji przez czas gry jest niespodziewanie obciążająca dla organizmu.
Po skończeniu turnieju w tenisa stołowego, byłem w stanie przejechać tylko 30 km na rowerze. Przy okazji zdałem sobie sprawę, że w przeciągu mijającego miesiąca (30 dni) przejechałem prawie 1000 km na rowerze. Dzisiaj mija miesiąc od zawodów half-ironman w Susz, stąd nagłe olśnienie.
 Dzisiaj spotkał mnie jeszcze jedna miła historia. Otóż wracając z roweru, kiedy zbliżał się zmierzch podjechali do mnie policjanci. Po krótkiej rozmowie panowie (Michał i Janusz, serdeczne pozdrowienia) uśmiechnęli się z podziwem dla narzuconego przeze mnie celu i postanowili eskortować mnie podczas mojego treningu. Jeszcze raz pięknie dziękuję!
Dobranoc!

poniedziałek, 13 lipca 2009

Nowy tydzień

Czas zacząć nowy tydzień. Wczorajszy dzień zakończył się wynikiem 90 km na rowerze, a na dobitkę przebiegłem 20 km, wraz z dwoma kolegami (Łukaszu i Piotrku - dziękuję).
Dzisiejszy dzień zacząłem na spokojnie. Po krótkiej rozgrzewce siłowej, sięgnąłem po książkę. "O co nas pytają wielcy filozofowie" Leszka Kołakowskiego.  W książce jest kilka banałów, ale jak zwykle Leszek Kołakowski świetnym językiem i w prostej formie tłumaczy zagadnienia filozofii.
Za chwilę wybieram się na trening ping-ponga.  Wydawać by się mogło, że ta dyscyplina nie ma wiele wspólnego z triatlonem, ale jak mówi przysłowie, nie samym chlebem człowiek żyje. Po za tym przy grze w ping-ponga można się nieźle zmęczyć.Później postaram wyskoczyć na rower i coś przejechać. Od jutra wracam do pracy (koniec zwolnienia) i będę musiał nieźle się sprężać, bo ten miesiąc jest miesiącem najcięższych treningów przed ironmanem.

niedziela, 12 lipca 2009

Encyklopedia triatlonu cz. 1

Ponieważ triatlon nie jest dyscypliną popularną, postanowiłem przybliżyć Wam zasady i szczegóły tego pięknego sportu.
Triatlon podobnie jak każda z dyscyplin wchodzących w skład tej konkurencji może być rozgrywana na różnych dystansach. Najpopularniejszy jest dystans "sprinterski" w którym pływa się 0.75 km, przejeżdża się na rowerze 20 km i biegnie 5 km. Na olimpiadzie rozgrywany jest "triatlon olimpijski": 1,5 km pływania, 40 km spędzonych na rowerze i 10 km pływania. Dystans half-ironman (do tej pory ukończyłem dwa takie dystanse), to 1,9 km pływania, 90 km roweru i 21 km biegu. Królewskim dystansem jest ironman: 3,8 km pływania, 180 km roweru i maraton (42 km). Oprócz dystansów ważną różnicą pomiędzy dystansami jest fakt, że na dystansach ironman niedozowlony jest tzw. drafting.
 Drafting to w jazda za innymi kolarzami, tzw. "jazda na kole". Ponieważ kolarz przed nami "rozbija" powietrze, podróżujemy w jego tunelu aerodynamicznym, oszczędzamy nawet 40% energii, którą musielibyśmy poświęcić na pokonanie oporów. Przez długi czas drafting zabroniony był także na dystansie olimpijskim, jednakże przepis ten został cofnięty, co sprawia że wszystko rozgrywa się na biegu (wystarczy wyjść z wody w czołówce, przejechać "na kole" rower i wygrać bieg). W załączonym filmie można zobaczyć atomowy finisz triatlonistów. 
CDN.

rozliczenie soboty



Na rondzie babka wyjątkowo nawet podczas dojazdu prowadzącego przez miasto tempo było bardzo wysokie (około 35 km/h). Po dojechaniu do skrętu na Chotomów nastąpił gwałtowny skok, kolarze przyspieszyli do 55-60 km/h, uff udało mi się wytrzymać. Później tempo spadło, ale jechaliśmy w okolicach 43 km/h. Przez większość etapu czułem się bardzo dobrze, ale skoki które następowały po każdym rondzie bardzo męczyły. Przyspieszanie z 35 km/h do 50 km/h jest bardzo męczące. Dodatkowo organizm wymęczony przez chorobę nie wytrzymał i pękł na 50-52 km wyścigu.

sobota, 11 lipca 2009

rozliczenie tygodnia

Kończy się tydzień, należy się z niego roliczyć. Niestety w tym tygodniu byłem chory, więc nie mogłem ćwiczyć tak ostro jak bym chciał. Basen obok jest zamknięty, tak więc pływać nie mogę. Na rowerze przejechałem około 100 km. Przebiegłem około 30 km. Nie jest to dużo, jednakże większość dystansu była pokonana z "prędkością startową" (czyli dość szybko), oraz podczas interwałów (przyspieszeń na trasie - bardzo trudny trening). Za chwilę planuję wyjść na zakładkę, czyli połączenie dwóch dyscyplin. Najpierw planuję przejechać około 40 km, a później przebiec 10 km.