niedziela, 4 grudnia 2011

Viedo blog 0

Pierwszy wpis video bloga. Jest trochę nudno i sztywno, ale się rozkręcę obiecuję! Komentujcie i oceniajcie - najlepiej bezpośrednio na kanale.


wtorek, 29 listopada 2011

Godfrey Bloom i kryzys

Pewnie znacie wypowiedź tego Pana:


Oczywiście wszystko fajnie, wszystko ładnie, skrytykował polityków otwartym tekstem. Takie wystąpienia zawsze dobrze się ogląda. 

Osobiście jednak uważam, że w jego wypowiedzi jest sporo populizmu. Oto główne zarzuty. 

Po pierwsze za kryzys odpowiadają politycy. I tak i nie. Oczywiście błędna polityka finansowa itd, to wina polityków. Jednakże za to, że Hiszpanie są leniwi, za to że Grecy w pracy zbijają bąki, odpowiadają oni sami. Być może za dwadzieścia lat w których nikt nie wprowadził reform i nie zmusił obiboków do pracy odpowiadają także politycy, ale zastanówmy się jak ludzie reagują na konieczność reform w Polsce. Próba zmniejszenia przywilejów górników kończy się zniszczeniem połowy Miasta Stołecznego. Reforma emerytalna - nie! Prywatyzacja nie! 

Leszek Balcerowicz, który tak mocno pracował nad tym, żeby wyciągnąć kraj z kryzysu, jest zły po pozamykał PGRy. To że były nierentowne ... nie ma znaczenia. Przecież przez tyle lat PRLu to funkcjonowało - dlaczego przestało jak przyszedł Balcerowicz? Żyd! Zabrał pracę ludziom! Bo kiedyś to ludzie mogli siedzieć na dupie i nic nie robić, a pieniądze same wpadały. 

Jaką popularnością cieszył się Lepper, który chciał rozdać ludziom rezerwy finansowe naszego kraju? Przecież te pieniądze leżą na koncie i nic nie robią! Rezerwa na wypadek klęski nie jest potrzebna, a tymi pieniędzmi można zapchać dziurę budżetową. Tak ludzie myśleli i myślą.

Po drugie, bogatym powinno zależeć na tym, żeby biedni nie byli biedni. Jeśli Grecja zbankrutuje, to nie będzie dobre dla bogatych krajów. Oczywiście Grecy są winni. Oczywiście dali ciała po całości, jednakże zostawienie ich na pastwę losu, to problem dla wszystkich. 

Taki głąb jak Janusz Korwin-M. uważa, że powinno się zlikwidować ZUS, a Ci którzy sobie nie odłożą na starość niech będą biedni. Oczywiście wiem że ZUS w obecnej formie jest organizacją bandycko-terrorystyczną jak sama alkaida. Nie jestem za ZUSem w obecnej formie, ale w innej formie powinien istnieć. Ludzie muszą być zmuszani do oszczędzania, bo jeśli nie będą, to na starość połowa ludzi będzie żebrać i żyć na skraju nędzy. I wbrew pozorom, to będzie problem bogatych, bo to oni będą musieli wykładać pieniądze na chleb dla ubogich.

Dlatego Europie powinno zależeć na tym, żeby w Grecję trochę pieniędzy wrzucić, bo jeśli teraz nie wrzuci trochę pieniędzy, to z czasem może okazać się, że trzeba będzie w nią pompować jeszcze więcej pieniędzy. Jakkolwiek zgadzam się, że wraz z pieniędzmi z Unii, muszą iść radykalne reformy finansów publicznych i ostre zaciskanie pasa.

poniedziałek, 12 września 2011

Getto katolickie


Abp Józef Michalik podczas kazania napomknął o tym, że katolicy są wpychanie do getta. Uważam, że pora skończyć z tolerowaniem takich głupot. Tak samo jak pora skończyć z próbą interpretacji słów kaczyńskiego. To są kompletne brednie. Nie ma co poruszać tematu katolickiego getta, bo takiego w Polsce nie ma. 

Wyrok ws. Nergala, nic nie zmienia. Chyba każdy wie, że prawo i sprawiedliwość, to nie to samo. Ustawy odbierające Żydom prawa obywatelskiej w Trzeciej Rzeszy, były prawem, ale nie były sprawiedliwe. Jeśli wg sądu do naruszenia prawa nie doszło, to nie doszło. Czy to jest sprawiedliwe? To jest zupełnie inna bajka.

Po drugie, trzeba być ślepym, żeby nie widzieć jak dobrze ma się polski katolicyzm! Nikt nikogo nie gania z kijem i zabrania chodzić do kościoła. Nikt w Polsce nie ginie za wiarę katolicką, ani nikt (w skali kraju, bo pewnie jednostki, tak jak w każdej innej sprawie, się zdarzają) nie jest ze względu na wiarę katolicką dyskryminowany. Nie w Polsce. 

Ile buduje się kościołów, ile zbiera się na tacę? Może za mało? Może getto katolickie oznacza 95% katolików, a nie tak jak powinno być w każdym kraju - 100%? Był kiedyś taki kraj, którego partia rządząca miała 100% poparcia. 

Może episkopat zamiast debatować o tym, że ludzie wstydzą się Jezusa, zaczną robić tak, żeby Jezus nie wstydził się księży pedofilów?

poniedziałek, 5 września 2011

Na bardzo szybko z Borówna

Na dłuższą relację muszę zebrać siły, ale na szybko mogę coś skrobąć.

Najtrudniejszy etap triathlonu na pewno był w piątek, kiedy od sympatycznej pani, trzeba było odebrać klucze do domku. Od razu wyskoczyła z mordą. Kto miał z nią doczynienia, to wie jak to miła i sympatyczna pani, rządzi na włościach w Żaglu.
Kolejny dzień, to odebranie pakietów, piwo, bilard i pogaduchy. 

Start w niedzielę. Wstałem nawet o 7, żeby zobaczyć jak startują Ironmani. Uściskałem Luzię, Arka i przede wszystkim Łukasza. Po czym poleciałem do łóżka na jeszcze kilkadziesiąt minut snu, w końcu położyłem się o pierwszej - graliśmy w bilard do północy.

Przygotowania przed startem poszły rutyniarsko. Myk, myk i wszystko było gotowe.

Początek, jak zawsze.


Pływanie. Płynęło mi się bardzo ciężko, ale wygrałem nawigacyjnie. Cykl Zalew Cup organizowany w Siedlcach przez mojego przyjaciela Jaśka (http://zalewcup.leniwce.pl/) bardzo mi pomógł. Trud w wodzie się opłacał. Ustanowiłem życiówkę na triathlonie ~ 32 minuty (nie ma jeszcze oficjalnych wyników). Jak na moje możliwości poszedłem jak przecinak. Pewnie dlatego tak było trudno. Oficjalna zasada - jak jest ciężko, to znaczy, że idziesz mocno. Z wody wyszedłem w okolicach 35 miejsca.

W kolejności: Jeglin, Suf i ja.

Strefa zmian, też poszła gładko. Okazało się, że wyszedłem lekko po prawdziwym dziku w pływaniu Jurkiem Chrześcijańskim. Myk, myk i na rower.

Cisnę.

Rower. Pierwsze kółko, było dość wolne. Później zacząłem przyspieszać. Kolejne kółka jechałem coraz szybciej, pomimo tego, że moim zdaniem wiatr nabierał na sile. Cisnąłem mocno, ale się opłacało zacząłem wyprzedzać ludzi i co więcej sam nie dawałem się wyprzedzać przecinakom. Ok, ok chyba dwóch mnie wyprzedziło, ale nic to. Po rowerze wg moich obliczeń miałem czas 3:12, co nie wróżyło złamania 4:45. Za to miejsce było całkiem grube, bo rower przesunął mnie na okolice 24 miejsca.
Zjazd do strefy zmian.
Strefa nr dwa poszła bardzo dobrze. W strefie Darek (Bydłos, ale o Nim kilka słów później), poinformował mnie, że jestem wysoko, a Jeglin jest trzeci. 

Jak na wybiegu - rozciągam pasmo.

Bieg. Tutaj zaczęły się problemy. Biegło się fatalnie. Miałem ochotę zejść (z trasy i na zawał), ale bardzo dzielnie wspierała mnie kibicująca mi rodzinka, oraz rodzinka Jeglina oraz żona i brat Arka i grupa IM2010 i w ogóle dużo osób. Pierwsze kółko przeleciało jeszcze jako tako. Średnia w okolicach 4:50/km. Później było coraz gorzej. Upał dawał się ostro we znaki. Kilka razy zatrzymałem się na rozciąganie pasma, które trochę mi dokuczało (kontuzja kolana). Ale oprócz tego nie byłem w stanie pobiec szybciej niż 5 minut/km (12km/h). Dramatycznie wolno. Tętno miałem 177, a biegłem tak wolno. Myślę, że to brak przygotowania biegowego. W Suszu, jakoś poleciało, a w Borównie mnie postawiło. Pomimo tego, że mnie stawiało, to innych stawiało jeszcze bardziej. Chociaż taki Lubomir L. pobiegł arcyszybko, Mariusz Pyszynski łyknął mnie na biegu, pomimo że miałem przewagę po rowerze. W Klagenfurcie pobiegłem maraton leciuteńko wolniej, niż 2xpółmaraton wczoraj, ale w Klagenfurcie był pełen Ironman i 36 stopni, a nie 30.
I'm so hot!


Trochę żałuję słabego biegu, bo mogło być trochę lepiej, mogłem złamać 5 godzin, a skończyło się na 5:01. Mogłem dogonić Wojtka Łachuta, mogłem nie dać się Mariuszowi i Lubomirowi. Mogłem, ale się nie dało. Ostatecznie jestem bardzo zadowolony, a pomimo masakry na biegu przesunąłem się na 16 pozycję - najlepszą do tej pory w zawodach tej rangi. 

Euforia na mecie.
 Podziękowania napiszę później, wraz z dłuższą relacją.

sobota, 20 sierpnia 2011

Pozdrowienia z Madrytu

Rok 2111, Warszawa. Do Polski przyjeżdża najwyższy kapłan scjentologów. Na świecie jest to postać kontrowersyjna z racji tego, że w młodości nadużywał władzy do tego, żeby ukryć przed wymiarem prawa, pomniejszego kapłana scjentologów z zamiłowaniem dla młodych chłopców. Pomimo faktu zatracenia, przez większość krajów, chrześcijańskich wartości, pedofilia nie jest powszechnie akceptowana. Aż taka cywilizacja śmierci nie nastała.

Polska jest jednym z krajów, która oparła się scjentologicznej zarazie i wciąż połowa społeczeństwa jest katolikami. Scjentolodzy mają jednak zwolenników wśród części populacji i to właśnie do nich przyjechał kapłan. 

Katolicka część stołecznego miasta wyszła by zaprotestować swoje niezadowolenie, słusznie uważając, że książki niezbyt udanego pisarza sc-fi nie są dobrą postawą do tworzenia systemu wartości i zasad moralnych. Niestety wśród protestujących znajduje się także, paru kibiców lokalnych klubów i innego tałatajstwa. Zaczynają się zadymy i palenie samochodów.

Pomimo odcięcia się od zamieszek organizacji protestujących, scjentolog krytykuje katolicką moralność. Przypomina czasy stosów i palenia ksiąg. Odmawia sprzyjania wartościom, które wg niego prowadzą do radykalizmu i zabijania niewinnych, co widać po tym z jak wielką ochotą innowiercy palą samochody.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Kategorie wiekowe w telewizji



Dzisiaj w Polsacie po raz setny odświeżali zimny już kotlet - "Conan". Film średni, ale to klasyka, więc obejrzeć trzeba było. Trochę jak zespół Europe i ich hit - "Final countdown", piosenka słaba jak rozpuszczalna nescafe, ale klasyka, której ciężko nie nucić. Dość o jakości filmu. Całość rozchodzi się o sceny walk w filmie. Arnie w filmie lata z mieczem, toporem i innym żelastwem, pozbawiając życia całkiem sporej ilości ludzi. Złych oczywiście, co pewnie go usprawiedliwia. Film od 12 lat. 

Drugim fenomenem jest film Rambo 4, puszczany w wieczornych, ale "normalnych" godzinach. Przyznam się szczerze, że nie obejrzałem całego filmu, ale scen batalistycznych widziałem w nim sporo. Pociski z działa przeciwlotniczego urywają głowy, nogi, dziurawią korpusy. Film od (chyba) 16 lat. Puszczany od godziny 20. 

"Żołnierze .... napier*****" Pytanie co to za twór pod działem? Ręka, ale czym jest reszta?


Przed finałem postu chciałem zaprezentować znaleziony na sieci (http://www.slashfilm.com) zestawienie trupów w poszczególnych, epickich częściach Rambo.
Pierwsza krew:Pierwsza krew 2:
Szacun za tytuł
Trzy po prostuCztery
Liczba złych ludzi, których zabija Rambo w koszulce1123383
Liczba złych ludzi, których zabija Rambo bez koszulki046450 (klata już nie ta)
Liczba złych ludzi, których zabijają kumple Rambo0101740
Liczba zabitych dobrych gości0137113 (szok)
Całkowita liczba trupów169 :)132236
Liczba trupów na minutę0.01 (nuuuudy)0.721.32.59
Liczba scen z seksem0000

 Kiedy ostatnio widzieliście film z cyckiem? W telewizji, a nie w internecie. Ze sceną seksu, chyba każdy film ma kategorię przynajmniej od 16 lat. Teraz moje pytanie: co szybciej wydarzy się w życiu każdego zdrowego człowieka: seks, czy ropizdżenie legionu wrogów z działa lub obcięcie głowy wrogowi?

W wieku 16 lat marzyłem przede wszystkim o wytarzaniu się w zakrwionych flakach wroga, cycki były zawsze na drugim miejscu. Niestety moje życie nie potoczyło się tą ścieżką i widziałem więcej cycków, niż trupów. I cała nauka płynąca z telewizji i kategorii wiekowej poszła się ... nie sprawdziła się.

Na koniec obrazek z jednego z moich ulubionych blogów rysunkowych boli.blog.pl:
Na zdrowie.



niedziela, 7 sierpnia 2011

Olimpijka w Środzie Wielkopolskiej

Przed startem.
Przed zawodami, jak zwykle trzeba się przygotować - zjeść żelki, wyregulować świeżo pożyczony rower (Tomek! Dzięki), przyczepić buty do roweru. Jeglinowi, który kręcił się obok mojego boksu, powiedziałem, że zrobiłbym to samo co On w Suszu roku 2009. Obok stał "Piotr, który został triathlonistą" i pyta się co to było. Odparłem, że zaczepiłem prawy but do lewego pedała."O kurwa", skomentował głupią pomyłkę. No ... czy może być lepszy komentarz do takiego błędu?

Zaczęło się bez niespodzianek - od pływania. Półtora kilometra ... da się przeżyć. Prawie tyle samo co w Suszu, ale z wyjściem na brzeg. Zawsze lubię wyjść na plażę, odsapnąć, popatrzeć na sytuację jaka jest na  placu boju. Na pierwszym kółku jestem tuż za Pawłem Zachem, który pływa ode mnie szybciej, ale wiem, że kiedyś muszę go łyknąć. Jeszcze trochę pływania, trochę techniki i będę lepszy.
Na pierwszej pętli.
Drugie okrążenie wyszło trochę wolniej. Osłabłem. Przede mną był i Jeglin, i Paweł, i niestety Ola Ziętek. Cholera nie mogę sobie tego wybaczyć :) Ale muszę w końcu zacząć, pływać szybciej, tłuc te kilometry na basenie. No trudno. 

W strefie zmian widzę: Jeglina, który ubiera się na rower, czyli nie wyszedłem tak daleko za Nim. Mijam Łukasza Grassa, który jest także przede mną. Rany boskie, myślałem, że On pływa wolniej. To nie jest dobry prognostyk przed Roth. Ech. Ola (Ziętek) wybiega z rowerem, ja w strefie wyprzedzam Łukasza i wybiegam z boksu.


Mijam sędziego, który pilnuje, abym za wcześnie nie wskoczył na rower. Buty mam przymocowane do roweru gumkami recepturkami. Wkładam je dość szybko i zaczynam pedałować. Po chwili śniadanie podchodzi mi pod gardło i zwalniam, patrzę na licznik ... zwolniłem i jadę 36km/h, ale idzie dość lekko. Mijam Olę Ziętek. Dojeżdża do mnie inny zawodnik i proponuje wspólną pracę. Jedziemy we dwójkę. Arek, wychodzi na prowadzenie i znowu mam śniadanie pod gardłem, po chwili zwalnia - mówi, że musi odpocząć po pływaniu. Po około 5 minutach tętno wraca w ryzy dozwolonego.

Nadajemy tempo.
W oddali widzę Pawła Zacha. Ustalam z Arkiem, co robić. Czy dać mu podłączyć się pod nasz "peleton" i próbować go ujechać, czy wyrobić sobie przewagę przed biegiem. Ostatecznie Paweł nie podłączył się pod nasze "grupetto" i jedziemy dalej. Doganiamy kolejną grupę. Odpoczywamy i dajemy taką dzidę, że grupa się rozrywa. Rozrywanie odbywa się głównie na licznych nawrotkach. Zadziwiające jak triatloniści źle wchodzą w zakręty. Po nawrotce robi się taka przerwa, że wystarczy trochę mocniej przycisnąć i kolejni zawodnicy odpadają od peletonu. Mocniejsi utrzymują koło, ale i ci po kilku kilometrach odpadają. Scenariusz powtarza się kilka razy. W pewnym momencie zastanawiam się, czy nie podłączyć się pod grupę dublującej nas elity. Ostatecznie rezygnuję - obawiam się śmierci na biegu. Może to był błąd, bo w grupach pracowaliśmy głównie ja i Arek.
Idealne miejsce na porwanie grupy. Po nawrocie - pełna moc!
Koniec pętli. Zjeżdżamy do boksów. Próbuję jeszcze urwać peleton. Wykorzystuję wzniesienie i ostry zakręt. Niestety nie udaje się mi, ale pozostaje w przedzie grupy - nikt nie chce mi dać zmiany, z tyłu słyszę: "Młody jak masz siłę, to prowadź, a nie będziesz starszych wykorzystywał".

Zostaję na czele do końca, dzięki czemu błyskawicznie zeskakuję z roweru i wskakuję do boksu. Zawieszam rower. Wkładam buty. Wybiegam. Cofam się i biorę ze sobą żelki, na bieg. Pyk i lądują w buzi - wolę mieć pewność, że nie zabraknie mi siły na biegu. Po kilku chwilach muszę je wypluć, bo nie jestem w stanie ich przełknąć. No nic ... trochę węgli podjadłem, nie będzie źle, zwłaszcza, że te zawody potraktowałem zabawowo.
Żelek w japie wygląda jak spuchnięta buzia.

Tempo biegu zadziwiające szybie - 4:30 minut/km. Dziwne, bo nie galopuję z takimi prędkościami, a teraz w ogóle nie trenuję, a pomimo tego szybko mi to bieganie wychodzi. Moja teza jest taka, że to zasługa zrzucenia paru zbędnych kilogramów. Trasa jest dość trudna. Jest dość spory zbieg, a później podbieg - muszę na nich uważać, żeby zbytnio nie obciążyć pasma, które jest kontuzjowane. Dodatkowo droga jest trochę żwirowa. Trudna trasa, ale tempo utrzymuje się zdecydowanie poniżej 5 minut na kilometr. Arek pobiegł, ale z nim się nie ścigam. Ja jestem tutaj dla przyjemności. 

Na rowerze udaje mi się wyprzedzić Smoka i tę przewagę chcę utrzymać na biegu. Na trzecim z sześciu kółek dogania mnie Paweł Zach. Z byłym zawodowym biegaczem, nie mam szans, przewagi z roweru nie starczyło. Trudno, na następnych zawodach, to ja będę górą. Później dochodzi do mnie Łukasz Grass. Proszę Go, żeby mnie nie wyprzedzał, ale mówi, że ma do mnie stratę jednego kółka. Ufff! Uffff! Pomimo wszystkiego staram się nie pozwolić uciec Łukaszowi za daleko.
Nawrotka biegowa.

Drugą część dystansu przyspieszam - mam siły. Zastanawiam się, czy uda mi się ustanowić życiówkę na 10km, ale by było! Trudna trasa i w dodatku na triathlonie ... mniam! Chcę to zrobić pomimo tego, że muszę się zatrzymać dwa razy i rozciągnąć pasmo. Moja życiówka na 10 km, jest słaba, ale ustanowiłem ją już prawie trzy lata temu - od tego czasu, nie biegłem 10km na czas, ani razu. Muszę w końcu się postarać i przebiec 10km poniżej 40 minut, bo to trochę wstyd. Teraz chcę ją tylko poprawić.

Na przedostatnim okrążeniu, na nawrotce krzyczę do Jeglina, że nie da mi dubla. Zaczynam przyspieszać, bo wiem, że moje wyzwanie dodatkowo Go zmotywuje. Odwracam się na ostatniej prostej i widzę, że Jeglin jest jeszcze na podbiegu. Ufff! uda się. Trochę zwalniam. Do nawrotki na ostatnią pętli zostaje 100m. Odwracam się i nie widzę Go. Zwalniam. I nagle słyszę "DUBEL". Dostaję strzał w plecy. Zaczynam biec sprintem, ale Jeglin jest w lepszej sytuacji. Nie wiem, kto jest pierwszy na "kresce" okrążenia. Chyba On. No trudno. Będzie się ze mnie śmiał. 



Ostatnie okrążenie, to już iście relaksik. Przybijam piątki, uśmiecham się. Postanawiam wyprzedzić Łukasza, ale zabrakło mi chyba pół metra. Ostatnie metry i meta. Nie przypuszczałem, że można w tak dobrej kondycji skończyć triathlon. Zawsze jestem zmęczony, a tutaj? Piękna forma, świetne samopoczucie. Pokochałem dystans olimpijski - zwłaszcza rower. Rozrywanie grup! Miny ludzi nie będących w stanie utrzymać koła. Super zabawa! Niestety na ściganie się, pływam sto razy za wolno. A życiówki nie pobiłem, ale i tak zabawa była przednia.

Na mecie jeszcze gadam z Arkiem - nowy przyjaciel poznany na zawodach! Prezentujemy podobny poziom i na pewno będziemy się jeszcze dużo ścigać. Po samych zawodach organizatorzy zapewnili dobre jedzonko - zrazy! Jak ja je lubię. Zakupuję piwo. Tak właśnie powinien wyglądać triathlon! Gdzieś spotykam Roberta Stępniaka, bierze jednego, czy dwa łyki magicznego napoju. Robert także wybiera się do Roth z Maćkiem Długołęckim. Będzie nas kilku w Roth! Zapowiada się super impreza!
Z Arkiem na mecie.

sobota, 6 sierpnia 2011

Moja pierwsza książka

Tak! To właśnie ośmielam się powiedzieć. Pierwsza książka. Krótka, ale książka.

Link do książki:
https://docs.google.com/viewer?a=v&pid=explorer&chrome=true&srcid=0B7lH2Y78t0JJNWExZTFmMmUtODQ2NS00OTVhLTkzZDUtMTVhNjNmYTRhNGQ4&hl=pl

Może ktoś chce ją wydrukować?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rocznica Powstania Warszawskiego

"Czołg" Kaczmarskiego
Dzisiaj wszem i wobec odbyły się obchody rocznicy Powstania Warszawskiego. Od kilku lat zmagam się z tym tematem - przeczytałem "Powstanie '44" Normana Davisa, czy "Kuriera z Warszawy" Nowaka-Jeziorańskiego. Od kilku lat próbuję znaleźć racjonalne powody do tego, żeby nie krytykować postawy dowództwa. 

Lektura "Powstania" i "Kuriera" pokazała bezsensowność decyzji o powstaniu. Jan Nowak przywiózł wiadomości z Londynu mówiące o nieuchronności okupacji sowieckiej. Dowództwo zakazało mu przekazywać tej nowiny, żeby (staram się cytować książkę z pamięci) "chłopakom lżej się umierało". Davis próbuję z Polski zrobić oszukanego sojusznika, któremu obiecuje się pomoc. Angielski historyk ma wiele racji, ale czy w końcu Polacy nie mogliby postąpić rozsądnie, zamiast honorowo? (Udało się to 4 czerwca 1989) Czy już nie za dużo krwi rozlaliśmy w imię zasad? 


Powinniśmy może zaufać radiu sowietów zapowiadającemu pomoc powstańcom? Jak można było im po Katyniu? Nie mam pojęcia. Niektórzy twierdzą, że dzięki powstaniu, Polska nie została wcielona do Związku. To jest argument z którym się zgadzam. Powstanie i hitlerowcy zabiły tyle inteligencji, że nie trzeba było wprowadzać takiego terroru jak to miało miejsce w kraju powszechnej szczęśliwości. Jeśli ktoś uważa, że Stalin zląkł się Polaków, to chyba powinien przeczytać kilka książek o tym zbrodniarzu. Jestem przekonany, że Koba nie bał się niczego, ani nikogo. Następca Lenina miał plan, który wcielał w życie. Każdy ruch był ściśle zaplanowany i rozważony. Jeśli z Polski nie zrobił "republiki", to miał w tym interes.

Gorszym rozwiązaniem od powstania byłoby ew. powstanie przeciwko grabiącej i mordującej armii sowieckiej. Wtedy polska ziemia mogłaby spłynąć krwią i głodem znacznie bardziej, niż Ukraina przed drugą wojną. Być może dlatego warto było wywołać powstanie? Jestem w stanie wyobrazić sobie polską, gorącą krew występującą przeciwko sowietom. Na szczęście, do powstania przeciwko sowietom nie doszło, bo nastąpiłyby czasy mroczne i złe, znacznie mroczniejsze i złe, niż te które były. A wesoło i tak nie było, trzeba było zaciskać zęby, ukrywać się, nie dać niszczyć inteligencji. Sowieci tak, czy inaczej, zabijaliby nas w Rembertowie, ale może zniszczyliby nas mniej. Może zostałoby więcej ludzi, z których buduje się dzisiaj nasz piękny kraj? 

Doktor nauk - Krzysztof G. widząc mnie wraz z wraz z moimi przyjaciółmi noszącymi opaski powstańców, zapłakał cicho nad mym moim potencjalnym losem słowami: Tacy ludzi jak Jakub oddali życie w powstaniu! A oni powinni żyć! Powinni "zrobić" jeszcze parę dziewczyn! Powinni móc się napić wódki, a nie ruszać ze scyzorykiem na czołg. Niestety dowództwo zabrało im tę możliwość. Słowa doktora ostatecznie przekabaciły mnie na stronę przeciwników powstania. 

Jestem przeciwnikiem, chociaż wiem ... że sam stanąłbym do tej bezsensownej walki. I zginąłbym. I wiem, że bezsensownie ruszyłbym na czołg ze scyzorykiem. Dlatego mam szacunek dla powstańców i nigdy nie powiem im prosto w oczy, że to był bezsensowny rozlew krwi. Jednakże dla przywódców powstania nie zostawiam suchej nitki.


piątek, 29 lipca 2011

Zawodowcy trenują

Swego czasu w "środowisku" znany zrobił się film z treningami Tima Dona - byłego mistrza świata w triathlonie na dystansie olimpijskim. Można sobie popatrzeć jaką robotę odwala Tim Don:


Ale to jeszcze nie powód, żeby robić o tym wpis. Powodem jest trening Tima Dona oraz trening Jana Frodeno, aktualnego mistrza olimpijskiego w triathlonie. Jan jest chyba masochistą, zwłaszcza że jak sam mówi "lubię intensywność". Rozumiem, że triathlon olimpijski to przede wszystkim intensywność, ale jeden dzień z życia najbardziej ciężko trenującego triatlonisty i być może najbardziej ciężko trenującego człowieka na świecie zrobił na mnie piorunujące wrażenie.

piątek, 15 lipca 2011

Relacja z Roth

Początek zawodów w Roth znacznie różnił się od początku w Klagenfurcie. Z hotelu na miejsce startu, wyjechaliśmy znacznie wcześniej - mięliśmy znacznie więcej drogi do przejechania. Dodatkowo zaskoczyły nas ogromne korki. O 6:25 byliśmy w miejscu, do którego maksymalnie dało się podjechać samochodem. Wyszliśmy z Łukaszem, zabraliśmy resztę sprzętu, który miał być zamontowany dopiero przed zawodami. Mój tata pojechał dalej, szukając miejsca do zaparkowania.

Ja z Andreasem
O 6:30 nastąpił start zawodników elity. Akurat przechodziliśmy przez most, gdy do boju ruszyli Anderas Raelert, z którym wczoraj zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową, Drugi zawodnik zeszłorocznych mistrzostw świata, wczoraj zapowiadał korespondencyjną walkę z Marino (Vonhenackerem) i jego rekordem świata, który padł tydzień wcześniej na zawodach w Klagenfurcie. Ruszyła także Chrissie Wellington, najbardziej inspirująca zawodniczka w triatlonie w historii kosmosu. Ona także zapowiadała poprawę swojego rekordu świata. Na konferencji zapowiadała, że oczekuje od siebie tego co zwykle - "pushing herself to the limit" i uśmiechu dla każdego kibica spotkanego na trasie.

Mi do startu zostało 30 minut, ale to Łukasz, chociaż miał 15 minut więcej, był kłębkiem nerwów. Doświadczenie, to cenna sprawa. Wpiąłem buty do roweru, zamontowałem bidony, wrzuciłem leki przeciwbólowe w koszyczek na rowerze. Zapomniałem ich dodać do pakietu na bieg, który trzeba było oddać wczoraj. Musiałem zabezpieczyć się przed bólem spowodowanym niedoleczoną kontuzją. Dopompowałem koła, odwiedziłem toaletę, zacząłem ubierać piankę, wyrzuciłem worki z rzeczami na rower i z rzeczami po wyścigu. Zajęło mi to tyle czasu, że gdy usłyszałem, że do mojego startu zostało 2 minuty zbladłem. Dopiąłem piankę, przepchałem się przez tłum triatlonistów oczekujących na swoją kolej i wszedłem w miejsce startu. Wskoczyłem do wody, dopłynąłem do linii startu. Byłem na niej minutę przed wystrzałem. To już chyba tradycja.




Wystrzał. Niestety zapomniałem zabrać ze sobą zegarka ze stoperem i po prostu zacząłem mielić wodę. Z miejsca zacząłem płynąć z oddechem na dwa, a nie na trzy. Błąd. Ale nie do końca. Kiedy pływam na trzy nie umiem nawigować. Pomimo wszystko, staram się jak najbardziej wyciągać w wodzie, jak najbardziej ślizgać się, jak najwięcej koncentracji poświęcać na chwyt wody. W oczach wyobraźni widzę Iana Thorpe'a na olimpiadzie. To jestem ja, chociaż nie da się ukrywać, że płynę wolno. W tym sezonie jestem niezadowolony z mojego pływania. Technicznie poprawa jest ogromna, brakuje kilometrów w basenie. Jak to się mówi - z gówna bata nie ukręcę.


Dopływamy do boi. Wydawało mi się, że to jest nawrotka. Przepycham się jak najbliżej. Tracę energię bez sensu ... to jest boja kierunkowa, pomagająca płynąć prosto. Jednak pozostaję na linii boi i płynę w linii prostej do następnej. Obok mnie ludzie pływają gdzieś przy brzegu po krzakach. Widzę most. W końcu jakaś odmiana w krajobrazie. Przed mostem, woda nabiera smaku ... krowiej kupy. Jezu ... co za rzeź ... nawet w "czystych" wodach Susza tak nie smakuje. Pod mostem jest boja do nawrotki. Zaczynają mnie wyprzedzać pierwsi zawodnicy w żółtych czepkach - startowali 5 minut za mną. Po nawrocie widzę, że jednak nie jestem ostatni w swojej grupie - jest jeszcze sporo "niebieskich" przed nawrotem. A teraz ... 1.7 km nuuuuuudy. Prawa, lewa, prawa, lewa, głowa do góry, ok płynę prosto, prawa, lewa, prawa, lewa. Coraz więcej żółtych bierze się za wyprzedzanie. Mija mnie nawet jeden czarny czepek - startował 15 minut wcześniej. Ale rakieta. Niestety w pośpiechu źle założyłem piankę i bardzo bolą mnie plecy. No nic, to tylko godzina, trzeba przeżyć, chociaż w pewnych momentach boli tak bardzo, że chcę się zatrzymać, rozpiąć i założyć ją na nowo. Wiem, że to niemożliwe, więc odrzucam ten pomysł, ale do końca pływania plecy mnie uwierają.

Pływanie w kanale ma tę zaletę, że raz na jakiś czas słychać kibiców. Pewnie komuś z brzegu udało się rozpoznać swojego zawodnika - to nie jest takie trudne - niebieski czepek i czarna pianka, to jego znak rozpoznawczy. W końcu słychać spikera. Zaraz wychodzę. Przepływam obok ... pewnie nawrotka jest pod mostem. Nie ma. Płynę dalej. Boja ... to nie nawrotka, kolejna boja ... gdzie jest nawrót? W końcu jest. Teraz znowu w drugą stronę. Czas płynie szybciej. Wychodzę z wody w chmarze żółtych czepków. Pływanie to zdecydowanie nie jest moja koronna konkurencja.





W wyjściu z wody pomagają wolontariusze, którzy popychają dalej, łapią już w momencie w którym woda sięga szyi (lub szyji - zgodnie z pisownią propagowaną przez Bronisława Komorowskiego :). W namiocie do przebierania pytam się wolontariuszki o czas. Pokazuje na swoim analogowym zegarku 8:10. No tak. Cudów nie ma. Pływam wolno. Nie będę tego rozpamiętywał, przyjechałem tutaj uzyskać czas po rowerze i pływaniu, pozwalający na złamanie 10 godzin przy dość wolnym maratonie - około 3 godziny 50-55 minut. Cały start stoi pod znakiem, braku rozpamiętywania, co nigdy mi się nie zdarzyło. Wrzuciłem piankę do worka i wybiegłem po rower.

Na rower wsiadam bez zadyszki i bez walki o utrzymanie śniadania w ryzach przełyku. Czyli popłynąłem trochę za wolno. Nieważne. Wsiadam. Trasa prowadzi w dół, co jest ogromnym ułatwieniem. Po chwili walki udaje mi się zapiąć buty, wcześniej mijam tatę z kamerą. Po włożeniu butów czuję jak noga podaje. Jeszcze chwilę wolniej - trzeba złapać dobre tętno i pełen ogień. Nagle ... rower wpada w dziurę na trasie. Utrzymuję się na rowerze, ale strzał był ogromny. Widelec cały, koła całe. O pierunie ... połamało mi trzymak do bidonu z przodu. Nawet nie wiem jak to jest możliwe. Zastanawiam się co zrobić. Nagle mija mnie Robert Stępniak, który mnie pozdrawia i otwiera przepustnicę na maksa. Ja walczę z bidonem. Chcę zamontować go na "same gumki". Niestety gumka spada i nie pozostaje mi nic innego, jak bidon wyrzucić. Wkładam go za pasek startowy w nadzie(j)i, że może nie wypadnie do następnego spotkania z ojcem, ale w końcu decyduję się na wyrzucenie go przy policjancie, który stoi na zakręcie - może odda go do biura rzeczy znalezionych. Trudno ... znowu nie rozpamiętuję. Chcę wziąć żel i co? Żele także wypadły, mam pustą torebkę. Wypadły nie tylko żele ... leki przeciwbólowe na bieg. Cholera mogłem od razu włożyć je do kieszonki w triatlonowym stroju. Z drugiej strony ciężko zrobić wszystko w przeciągu pierwszych 5-7 minut. Może to opatrzność chce mi powiedzieć, że nie będę potrzebował leków? Wczoraj nie dodałem ich do pakietu na bieg, a dzisiaj mi wypadły, zanim miałem okazję je włożyć do body.


Piękna wizja, gdyby nie oczywisty fakt, że opatrzności nie ma. Co więcej kolano zaczyna mnie boleć już na 10km roweru. Dzień wcześniej poszedłem się "otejpować", czyli nakleić plastry, które mają pomóc na moją kontuzję. Pan, który to robił, zrobił to inaczej, niż wcześniej naklejała mnie moja rehabilitantka Ania. Wmawiam sobie, że ból w kolanie to wina "złego tejpingu". Podnoszę nogawki i odklejam plastry. Ból chwilowo ustępuje, ale później kilkukrotnie pojawia się na rowerze, a cały czas odczuwam dyskomfort. Pora skupić się na pedałowaniu, a dzida odchodzi konkretna. Czuję że wieje wiatr, ale bez wysiłku jadę 40km/h pomimo tego, że wg mapki z przewyższeniami pierwsza część jest trochę pod górę. Wiatr chyba jednak nie wieje, bo nie widzę potwierdzenia tego w trawie, która stoi mniej więcej nieruchomo. Tętno jest ok, zakwasu w nogach nie czuję, a wiatr wieje, bo dziwne żeby nie wiało skoro jedzie się 40km/h. Po pierwszych ~20 km mam średnią około 37 km/h.

Obserwuje się zawodników i jeśli jedzie się z nimi chociaż 20km to jakoś się do nich przywiązuję. Najbardziej do Petera, który ma pod kaskiem opaskę. Jest także Duńczyk na karbonowym smoku za milion dolarów. Charakterystyczną cechą jego jazdy jest to, że pod górę wjeżdża jak Pantani, ale na zjazdach na których jadę 60km/h on zjeżdża 40km/h. Ciekaw jestem jak długo wytrzyma taką jazdę. Starczyło mu sił na dwa. Jest starszy dziadek - Herbert, który siedzi wszystkim na kole. Jest Soren, który jeździ bardzo nierówno. Całe mnóstwo zawodników, którzy pojawiają się w moim życiu czasami na 10 minut, czasami na półgodziny, a czasami mijam ich nie notując nawet ich imienia. Chociaż szczególnie podoba mi się fakt, że wszystkie kobiety wystartowały przed nami. Można sobie obejrzeć kilka ładnych twarzyczek, które są miłą odmianą od triathlonowych, zasuszonych męskich gęb. Trafiają się także foki po chyba 140 kg. Nie chciałbym być rowerową ramą poddaną takiemu testowi.


Pojawiają się pierwsze górki. Środkowa część jest rzeczywiście trudna. W konsekwencji po środkowej części średnia znacznie spada. Jazda pomimo wszystko jest przyjemna. Świetnym podjazdem jest taki o 10 procentowym nachyleniu. Podjeżdżam nań z dwucyfrową prędkością - ale noga podaje. Na szczycie jest wóz, który gra Lady Gagę. Świetna zabawa, wystukuję rytm ręką. Spiker pozdrawia Jakoba aus Polen. Kibice również. Po finałowym podjeździe średnia waha się w okolicach 34km/h. Na zjazdach próbuję nadrobić stracony czas. Tnę tak mocno, że brakuje wystarczająco mocnego przełożenia. Patrzę na licznik - 69 km/h. Otwieram przepustnicę na maksa, włączam KERS i DRS. Jest!! Jest!! 70km/h! Na skraju wjazdu w las siedzi sobie facio, wygląda jak z obsługi, ale siedzi i nic nie robi. Patrzę na licznik O JA PIERD***Ę 72km/h!!!!! podnoszę wzrok ... O JA PIERD***Ę zakręt o 180 stopni na czołowym. Nie mogę złapać równowagi, żeby podnieść się i nacisnąć na hamulce - cały czas jestem na leżaku. Lewa ręką łapię jeden hamulec. Rower lekko zwalnia. Nie jest prosto wyhamować z dużej prędkości jednym hamulcem. Jeszcze trudniej jest wyhamować w przypadku karbonowych obręczy i korkowych hamulców. Absolutnie ciężko jest wyhamować koła o wysokiej obręczy, które działają jak żyroskop i "przechowują" energię, dzięki czemu ułatwiają utrzymanie wysokich prędkości. Łapię równowagę, łapię drugi hamulec, pomagają także zwiększone opory powietrza.
Później odechce mi się takiego błaznowania.
Udaje się. Nie będą pakować mnie do foliowego worka. Burty drogi obłożone są sianem, ale w miejscu mojego potencjalnego zderzenia była goła blacha barierki. Jednak żyję, trochę strachu się najadłem, więc już nie przekraczam 65km/h, a różnica tych 5km jest ogromna. Po górkach droga prowadzi w mniej więcej w dół. Na drogach stoją fotoreporterzy. Na szczególną uwagę zwracam na dwóch. Jeden stoi z boku drogi oddalony od niej chyba z 50 metrów, ale technologia pozwala mu uruchomić lampę błyskową, która jest tuż przy krawędzi szosy. Drugi ma tak wielki obiektyw, że jest nim wstanie wykonać zdjęcie kopulujących afrykańskich słoni, siedząc w sycylijskiej kawiarence. Oko obiektywu jest większe, niż jego głowa.

Nie mogę doczekać podjazdu, który jest wizytówką Roth. Przez około 200 metrów kibice są w szpalerze o szerokości około 5 metrów. Tłum od zawodników oddzielają tylko metalowe ogrodzenia. Absolutnie magiczny moment. Jest się w tłumie kibiców, którzy dopingują Cię z całego serca, życząc Ci maksymalnej mocy i siły i są gotowi sami założyć Twoje buty rowerowe i pojechać za Ciebie, żeby było Ci lżej i krzyczą i szaleją i kochają odmachiwanie i dopingują mocniej widząc uśmiech i czujesz ich tuż obok siebie i te wszystkie pozytywne emocje, które Ci przekazują. I po 200 metrach barierki znikają, a kibice zostają, tworząc szpaler na szerokość jednego roweru. Łzy same cisną się do oczu. To przebija wszystkie dotychczasowe doświadczenia z jakichkolwiek zawodów. Podjazd trwa jeszcze z kilometr, może mniej. Ale jest to tak magiczne, że chyba nigdy się nie kończy: kołatki, oklaski, flagi, meksykańskie fale, wrzaski. Ufff coś niesamowitego.


Pod koniec 90km kółka odrabiam straty z podjazdów i średnia wychodzi na 35,5 km/h. Jeśli tak dalej pójdzie, to odrobię 10 minut z pływania. Mijam miejsce z dziurą i widzę cały stos przeróżnych bidonów i innych sprzętów na poboczu, nie tylko ja jestem taką ciapą. Ale kolejna pętla zaczyna się dziwnie, chyba zaczyna mocniej wiać. Na drodze na której miałem prędkość 40 km/h spadam na poziom 28km/h. Mocniej wieje? tak ... trawa się przechyla, drzewa w oddali też się przeginają, no ale bez przesady. Nie może tak wiać ... może tak jak w Suszu powietrze zaczęło mi schodzić z opony? Podpowiedź dostaję na pierwszym podjeździe, na którym nieźle mnie stawia. Mam problemy z oddechem, tętno skacze do 160-165, czuję kwas w nogach. Podjazd nie jest długi, więc dość szybko udaje mi się z nim uporać. Następna sekcja podjazdów, to bokserskie uderzenie w wątrobę. Stawia mnie tak skutecznie jak skutecznie stawiają mięśnie okrężne ust. 10 procentowy podjazd jest tak ostry, że gdyby nie silne poczucie wstydu zszedłbym z roweru i zaczął go pchać, ale na górze Lady Gaga trochę pomaga mi w walce. Kolejne sekwencje podjazdów, to kolejne ciosy. Brakuje mi siły. Mięśnie nie są w stanie kręcić tak mocno. Czy jest fizjolog na sali i może odpowiedzieć, co mi się stało? Sam nie wiem, co to było. Wiem dlaczego tak było - złe przygotowanie. Po serii podjazdów średnia spada do 34km/h, a może nawet poniżej.
Na magicznym podjeździe.
Cóż za porażka. Wiem, że już nie uda mi się utrzymać 35km/h. Może jednak trasa jest niedomierzona jak zapowiadał "Rybka", który już startował w Roth? Daję z siebie wszystko, żeby tylko podbić średnią o jedną dziesiątą, a później o kolejną i o kolejną. Po drodze jeszcze mijam szpaler ... mam łzy w oczach, bo już nie mogę jechać, nie daję rady. Wszyscy głośno mnie dopingują. Staję na pedały i z miną skrzywdzonego psa kręcę korbą. Nogi pieką niemiłosiernie, ale nie mogę zawieść tłumów, które niespecjalnie zmalały przez 90 km. Na strefach organizm zaczyna odrzucać żele i izotonik. Zmieniam strategię na popijanie żelu wodą i to chyba pomaga. Energia jest, ale sił brak. Chyba neurony wytwarzają tyle prądu, że uruchamia on ukryty silnik w rowerze i jestem w stanie pedałować. Zaczynam kolejne kółko, a trasa się nie kończy! Co jest, ja już chce zjechać. Chce mieć te 5 godzin, w końcu trasa jest niedomierzona ... a może błąd będzie wynosił nawet 10 km? 170, 171,172 ... no już koniec ... 173 a ja cały czas jadę po pętli i nie ma skrętu na "ziel". 174 ... 175 ... kolejne kilometry. Tracę nadzieję na pomyłce w trasie. I faktycznie trasa ma chyba równe 180km. Tak bardzo zająłem się walką ze słabościami, że nie zdążyłem się przygotować na zejście z roweru. Próbuję wyjąć nogi z butów, ale jest za późno. Schodzę z roweru wraz z butami.

Zmiana tym razem jest szybsza, chociaż to zmiana z roweru na bieg, która jest zazwyczaj wolniejsza. Ktoś odebrał ode mnie rower. Pani wolontariuszka pomogła mi spakować buty do worka, zapytała się w których skarpetkach będę biegł (do worka włożyłem zapasowe - na wszelkie licho). Wybrałem te sprawdzone. W miksie z moimi butami nigdy, mnie nie zawiodły. Mam dużą ilość skarpetek w których biegam na treningach, ale dystans maratonu pokonuję tylko w tych zaufanych! Prezent od taty! Dziękuję. Daszek zamiast czapki. Żele i skondensowany magnez (na skurcze) w rękę.

Tuż za wybiegiem jest strefa jadła. Biorę wodę, izo. Podjadam banana. Próbuję włożyć żele do kieszonek z tyłu. Dostaję skurczy w ręce. Nie mogę. Bujam się z nimi z 500 m zanim udaje mi się przezwyciężyć ból i umieścić je w odpowiedniej kieszonce. Zbiegam pod ogromnym mostem i po chwili widzę wracającego Andreasa Raelerta z którym zrobiłem sobie wczoraj zdjęcie, który jest vicemistrzem świata na zeszłorocznych mistrzostwach świata, który zapowiadał walkę z rekordem świata pobitym tydzień temu. Nie wierzyłem, że to jest możliwe. 7 godzin i 45 minut to wynik, który długo nie zostanie pobity. Jakaś dziwna sympatia łączy mnie z Andreasem. Bardzo lubię tego zawodnika, ale nie wierzę, że uda mu się złamać ten czas. Mimo, że na Hawajach był lepszy od aktualnego rekordzisty ... nie jest to możliwe. Andreas biegnie dalej swój bieg, ja także. Wbiegam na wał obok kanału.


Droga jest żwirowa. Raz na jakiś czas wpada mi do butów kamyk. Na 10 km to nie przeszkadza, ale na królewskim dystansie maratonu, taki maluszek może wyrządzić porządne szkody. Zatrzymuję się i zdejmuję but. Nie mogę ruszyć nogą nawet lekko w bok, bo łapią mnie skurcze. Jedyny akceptowalny ruch, to ruch do przodu. Ładna metafora, ale nie ma nic wspólnego z romantyzmem.

Szybko odrzucam ideę biegnięcia 3km szybko i 0,5 km chodem. Realizuję ją do pierwszego razu. Przechodzę uczciwie 0,5km, ale po pierwszych 3km miałem taki handicap, że w takiej taktyce pobiegłbym maraton poniżej 4 godzin. Wszystko kończy się na 6 km. Plecy bolą tak nie miłosiernie, że kładę się na trawie. Próbuję rozciągnąć plecy, rozciągam pasmo, które jest kontuzjowane. Zaczynam iść ... nie daję rady. Załamanie. Koniec. Ból wygrał i to nie ból kolana, ale pleców. Brak zakładek (treningów łączonych rower z biegiem). Od kwietnia przebiegłem 80km w tym 30 km na zawodach. Gdzie miałem przyzywczaić się do biegu? Kaplica. Kładę się na trawie. Miało być mocno na rowerze i całkiem mocno wyszło, chociaż nie było tak mocno jak chciałem. Bieg mnie nie obchodzi. Gdybym miał szansę na złamanie 10 godzin ... to bym pobiegł, wygrał z bólem. Wiem, że nie pobiegnę maratonu w 3:30 ... nie mam motywacji. Idę. Podziwiam widoki. Nagle przypomina mi się komentarz mojego przyjaciela Jaśka, który prorokował, że nie złamię 11 godzin. Takiego wała! Chyba Cię pogięło Jasiu! 11 godzin łamię z palcem. Zaczynam biec. Plecy bolą jak cholera, ale to jest właśnie ironman. Zatrzymam się za chwilę. Wiem, że z drugiej strony nadbiegają inni zawodnicy. Zaraz powinien pojawić się Robert Stępniak. Przecież najlepszy polski triatlonista na długich dystansach, nie może widzieć, że idę! nie ma takiej możliwości! Zacznę iść w momencie kiedy go minę.

Mijają kolejne kilometry ... gdzie On jest? Gdzie? Szukam Go jak "tej kei". W końcu na chyba 10 km, pozdrawia mnie i biegnie przed siebie. Ale biegnie się dobrze, więc jeszcze chwilę trzymam się w biegu. Zatrzymuję się rozciągnąć kontuzjowane pasmo i dalej bieg, bo dzida to nie była, to była walka o życie. Zbiegam z wału. Wbiegam do miasta. Dostaję od kibica dwa łyki piwa. O jezuuuuuu ... piwerko! Zaraz się napiję. Jakie zaraz jestem chyba na 12km ... to przecież jest maraton ... jestem przed pierwszymi trudnościami. Przebiegam obok remizy strażackiej. Czuję nogę. Kolano uwiera ... koniec biegu. To musiało nastąpić. Brak leków przeciwbólowych. Koniec. Zatrzymuję się, rozciągam, chcąc odwlec ból o choćby 200 metrów, które na maratonie nie trwają 20 sek, ale znacznie dłużej. Udało się. Chociaż przed chwilą obstawiłbym każde pieniądze, że za chwile zacznie mnie boleć - kolano odpuszcza. Kolejny kilometr, historia się powtarza. Kolejny znowu. Mijam Łukasza. Mam nad Nim około 5km przewagi. Powiedzmy, że biegnie 5min/km ... to daje 25 minut - 15minut ze startu. Ok, wygrywam z Nim. Nie jest źle. Dzida ... no dzideczka ... na taką jaką jestem w stanie sobie pozwolić.

Po koszmarze wału wybiegam w miejsce gdzie spotkałem Anderasa. Pomimo, że co kilometr czuję, że to już koniec biegu i zatrzymuję się rozciągając pasmo, nic się nie dzieje. Ten koszmar niepewności trwa już od kilkunastu kilometrów. Trasa błądzi po asfalcie w miasteczku i znowu wbiega na żwirową drogę przy wale i znowu jest dwukierunkowa. Znowu muszę biec, tak żeby Robert nie widział mojej słabości. I daję, daję. Daję. Daję ile fabryka dała, a właściwie tyle ile jestem w stanie wymęczyć. Spotykam go i ma nade mną przewagę 12km, czyli o 3-4km więcej niż na pierwszym pomiarze. Chyba nie idzie mu tak dobrze jak powinno. Na końcu okazuje się, że jednak nie złamał magicznych, nie, nie magicznych - legendarnych 9 godzin, magiczne jest 10 godzin, 9 godzin, to granica absurdu i zdrowego rozsądku. Droga jest bardzo trudna. Zatrzymania na wyjmowanie kamyczków wykorzystuję także na rozciąganie. Jakiś cud ... 16 km i nie boli. Na zawodach w Suszu zaczęło boleć na 19km, ale wtedy byłem lepiej "wyrehabilitowany". Teraz nie jestem tak dobrze przygotowany, ale częściej się rozciągam, pewnie to dlatego nie zaczęło mnie jeszcze boleć. Na 18 km nagle zaczynają wysiadać mi ścięgna achillesa. Starałem się je wzmocnić pomimo braku biegu, ale to widać było za mało. Zaczynają puchnąć ... nie mogę zgiąć stopy. Tak wygląda dobre przygotowanie.

Achillesy ... odpuszczają po 100m chodu. Oblewam je zimną wodą, może to pomoże. Jest dobrze. Muszę tylko raz na kilometr zmagać się z faktem, że "zaraz wysiądzie mi kolano". Absolutnie co kilometr muszę się zatrzymać i poświęcić około 30 sekund na rozciągnięcie pasma. Później biegnę. Mija półmaraton. Łukasza nie ma. Powiększam przewagę. Kiedy Go spotykam mam 12 km przewagi. Wbrew pozorom bieg od 25km jest łatwiejszy. Pojawia się we mnie przekonanie, że kolano nie będzie boleć. Ma zacząć boleć od ponad 15km ... i co? NIC! NIC! NIC! Nie będzie boleć! Wiem, że to może być zasłona dymna, przed prawdziwym bólem. Biegnę ... zatrzymuję się na strefach jedzenia ... rozciągam się i biegnę. Łącznie na całej trasie zatrzymywałem się 39 razy! Poświęciłem 25 minut na chód przeplatany z roziąganiem i 28 minut na lekki chód, który jak sądzę był powiązany z pitstopami w paśnikach. W końcu wybiegam z wału.

Teraz musi być blisko. Dzida. Zaczynam przyspieszać, chociaż ze średniego tempa widzę, że nie ma szans na złamanie 4 godzin w maratonie. Trochę wstyd. Trudno. Będzie wstyd. Nie mam siły, chociaż walę z całej mocy moich nóg. Mijają kolejne znaczniki kilometrów. Trasa pokazuje tą samą odległość, co mój gps w zegarku. Nożżżżżż kuuuu****a nie mogli trochę niedomierzyć? 37km na tablicy, ten sam na zegrarku ... Wbiegam na rynek w Roth. Cholera ... to już niedługo. Dzida ... na wyrzygu. Dam radę, olewam rozciąganie. Nie będzie boleć, bo to byłby dowód na to że jeśli jest Bóg, to jest zły. Dzida! Prędkość około 13 km/h na godzinę. Dzida. Kolejny kilometr dobrze domierzony! Dlaczego Niemcy są dokładni? Nie może być trochę za mało? Z rynku biegnę obok miejsca, gdzie już byłem, gdzie słyszałem spikera z mety. KKUUUUUUUUUUUUUUURRRRRR**********AAAAAAA. Gdzie jest meta? Dzida! W końcu wbiegam w miejsce, w którym wiem, gdzie jest meta. Cholera wydawało się, że jest bliżej. Dzida. Jest. Czerwony dywan. Jezu jaki on długi. Ma chyba z 50 metrów. Okrążenie. Jestem Usanem Boltem, chociaż później na filmie widzę, że przypomina, to raczej Dobrego Wojaka Szwejka zmierzającego na linię frontu. Na zegarze widzę 10:28. W rzeczywistości jest 10:58. Do życiówki zabrakło minuty. Padam na matę.


Wolno mi. Co kolejni wolontariusze muszą absolutnie się upenić, że nie potrzeba mi noszy. Nie! PIWA mi trzeba! Leżę jeszcze 2 minuty i wstaję. Obok przepycha się wolontariusz z zawodnikiem na noszach. Puszczam go. Dałem z siebie wszystko. Po dwóch bezalkoholowych ... niestety bez oczka ... prawdziwie bezalkoholowych, czekam na prysznic. Łzy napływają mi do oczu. Nigdy nie dałem z siebie tak dużo, pomimo tego, że trasa była szybsza, niż w Klagenfurcie i że pomimo tego zrobiłem gorszy czas. Jednak ... walka z sobą, to jest właśnie ironman. Kiedy noga podaje, jest łatwo. Kiedy jest ciężko, a osiąga się świetny wynik, to jest ironman. Jestem wymęczony fizyznie, ale przede wszystkim psychicznie. Fizycznie ... było jak było, ale psychicznie mógłbym się mierzyć z rekordzistami świata! Rekordzistami świata, których spotkałem przed startem! Anderas pobił osięgnięcie Marino, a robokop Wellington poprawiła swój własny czas.

Uścisk z przezawodniczką!

środa, 13 lipca 2011

Rachunek sumienia


Mój przyjaciel powiedział, że "niezależnie od tego kiedy umrę, to i tak jest nieźle, bo wyszedłem w życiu na plus". Zgadzam się z nim, ale coś mi nie grało. Dzisiaj udało mi się domyślić dlaczego. Dopisałem drugą część zdania: "ale byłoby niesprawiedliwe umierać zbyt szybko, w końcu wyszedłem na plus, więc im dłużej będę żył, tym ten plus będzie większy". Może słowo "sprawiedliwe" nie jest adekwatne, bo w życiu tyle sprawiedliwości, ile w Jarosławie Kaczyńskim rozsądku, więc może lepiej użyć słowa "głupio".

wtorek, 12 lipca 2011

Na bardzo szybko z Roth.

Było bardzo ciężko ... pierwszy raz zawody na dystansie ironman objawiły
się z taką mocą. Nie było formy, więc wszystko szło z psychiki - bo jak
noga podaje, to wszystko łatwo idzie, a jak forma zła, to wszystko
przeszkadza.




Pływanie na lajcie. Na rowerze na samym początku zgubiłem bidon z przodu
(dość ważna pomoc) i przesadziłem na pierwszym 90km kółku - później
złapałem doła i ledwo co dowlokłem się do mety rowerowej. Trasa wbrew
zapowiedziom, była dobrze odmierzona.

Bieg - masakra, wypompowałem się na rowerze i nie było z czego pobiec. Po
pierwszych 10km miałem zamiar przejść całą trasę, bo aż tak było źle. Ale
przypomniałem sobie słowa Zbyszka Mazurczyka, który mówił, że maraton na
IM to psychika. Nie mogłem znaleźć w sobie motywacji do biegania, udało mi
się ją w końcu znaleźć i dowlekłem się na metę. Byłem na 100% pewien, że
będzie powyżej 4 godzin, ale udało mi się ostatnimi kilkoma kilometrami w
których leciałem powyżej 12km/h uczknąć kilkanaście sekund, może
kilkadziesiąt, które w rezultacie pozwoliły mi złamać te przeklęte 4
godziny.

Dokładnie wszystko napiszę wkrótce.

piątek, 1 lipca 2011

Narty

Pierwszy w historii wpis typowo blogowy.

Typowo blogowy, bo opisujący jakieś historie mojego życia. Mam nadzieję, że nie wyjdzie zbyt osobiście, a raczej żartobliwie. Plus w związku z tym, że będą to historie związane z wyjazdem na narty, będzie także trochę o jeździe na nartach. Jeśli triatlonem zajmuję się tylko amatorsko, to na nartach zarabiałem - swego czasu pracowałem jako instruktor, więc na amatorskiej jeździe się znam, trenowanie zawodników i jazda na tyczkach (czyli na patykach) to zupełnie inna bajka. W każdym wpisie będzie jedna porada dotycząca zjazdówek.

Piątek, 25 marca 2011.

Urlop w pracy zaowocował kacem. Musiałem się spakować i przezwyciężyć ogólną alkoholową niemoc. Odwiedziłem Decathlon w którym miałem kupić zegarek ze stoperem - potrzebuję go na samodzielne treningi na basen. Kupiłem tańszy, niż początkowo zakładałem, ale fakt ten odbiłem sobie z nawiązką kupując bardzo ładny i za mały softshell. Od dawna powtarzam, że sport uprawiam tylko po to, żebym z czystym sumieniem mógł chodzić w obcisłych ciuchach. Treningi i wynik to sprawa co najmniej trzeciorzędna, jeśli nie czwartorzędna.
Porada: Jeśli dobrze jeździsz na nartach udowodnij to i przestań patrzeć się na narty podczas zjazdu.

Przed wyjazdem poszedłem na basen, będzie mi go brakować przez tydzień. Zrobiłem całkiem ładniusi trening. Mało ludzi, szybkie pływanie. Kilka godzin później wyjazd do Livigno. Trzy osoby w samochodzie, trzech kierowców. Ja z tyłu … idealne warunki na to żeby przespać podróż. Z dużą dokładnością można powiedzieć, że zasnąłem wyjeżdżając z Warszawy o godzinie 21, a obudziłem się o 10 rano na granicy Szwajcarsko-włoskiej. Daleko od rekordu 27 godzin snu praktycznie bez przerwy, ale przecież nie oto się rozchodzi.
Porada: Im szerzej jedziesz tym niżej możesz zejść (to tak nie do końca). Im niżej możesz zejść, tym styl wygląda lepiej, tym pewniej jeździsz i tym szybciej jeździsz. Ja jeżdżę stanowczo za wysoko. 

Sobota, 26 marca 2011

Pierwszy dzień w Livigno. Rozpakowywanie się oraz pierwszy trening. Mikołaj napisał, że ma go być około 1,5 godziny dziennie. Biegówki idą na pierwszy ogień. Bieganie klasycznym stylem idzie mi jak krew z nosa. Pomęczyłem się godzinę. Później doprawiłem się 5 km biegiem. Po treningach zwiedziłem okoliczne sklepy rowerowe w poszukiwaniu butów na rower. Znalazłem bardzo ładne buciwo, ale niestety dość drogie … dodatkowo moja szeroka stopa nie czuje się w nich jak ryba w wodzie - wszystkie buty SIDI są znane z tego, że są dość wąskie. Jeszcze przemyślę, czy będę je kupował i napiszę Smsa do Mikołaja.
Porada:  Jeździj dynamicznie, naucz się wykorzystywać krawędzie, tak aby w odpowiednim momencie przejść z jednego zakrętu w drugi. Siła z wygięcia nart w łuk, znacznie to ułatwia - trzeba tylko wyczuć moment. Co więcej należy go także kontrolować! Mocniejsze dociśnięcie krawędzi, tuż przed końcem (dokręcenie skrętu) powoduje, że jazda wygląda znacznie lepiej.




Niedziela, 27 marca 2011

Pierwszy dzień iście nartowy. Przypominałem sobie jak należy jeździć na nartach. Przede wszystkim na obunóż. Ciężar powinien być w miarę równo rozłożony na dwie narty. Ciężka sprawa ... na szczęście przy dobrze naostrzonych nartach jest to możliwe.

Oszukuję, nie dokończę tego wpisu nigdy. Ostatecznie wrzucam filmiki z nart, takie z muzyczką :)

piątek, 27 maja 2011

Z zawodów w Borównie 2010

Znalazłem taki niewrzucony wpis, przed debiutem w Suszu jak znalazł.


Wynik w tegorocznym wydaniu Borówna nie był imponujący. Po poprzednich tegorocznych startach można było się spodziewać więcej. Nie udało się i trzeba znaleźć przyczyny tego faktu.

Najważniejszym faktem jest brak formy, czyli nieodpowiednie przygotowanie. Może nie tyle nieodpowiednie, co niewystarczająco intensywne. Od zawodów w Klagenfurcie nie byłem w stanie trenować tak mocno jak przed nim. Miesiąc regeneracji po pełnym dystansie Iromnana, a później brak czasu na zbudowanie formy jaką miałem przed Austrią.

Dodatkowym ogranicznikiem czasowym były dwa zapalenia ucha, które przeszedłem w przeciągu dwóch miesięcy. Antybiotyki osłabiają organizm, a i choroba nie pozostaje obojętna na formę.

 Dodatkowo tydzień wcześniej zniszczyłem się na drużynowej jeździe na czas. Tydzień nie wystarczył na pełną regenerację organizmu. Ostatnim czynnikiem, który ostatecznie mnie pogrążył były opaski uciskowe, których użyłem. Pierwszy raz w ogóle i od razu na zawodach. Niestety nie należy próbować patentów na zawodach bez wcześniejszego wypróbowania.

To by było na tyle. Chyba warto przekonać się o możliwościach swojego organizmu w trakcie zawodów o mniejszym priorytecie, niż załatwić się na ironmanie.

czwartek, 26 maja 2011

Kilka słów dla debiutantów w Suszu

Zbliżają się zawody w Suszu i w związku z tym napisałem kilka słów otuchy dla debiutantów. Mój debiut odbył się we wrześniu 2008 roku i pomimo zebrania dużej ilości doświadczeń, wiem jak trudne zadanie stoi przed przyszłymi ironmanami. Nie będę pisał, o tym żeby przed startem, toaletę odwiedzić sto razy i żeby wziąć ze sobą zapas dętek - o tym wiedzą wszyscy. Napiszę o sprawach mniej oczywistych.


 1. Błędy



Popełnicie całe mnóstwo błędów i nie powinniście się tym przejmować. Ja popełniam je do tej pory. Oto spis poważniejszych błędów, które zrobiłem:
- Przed debiutem nie przebiegłem 21km na sucho ... ten brak doświadczenia, odbił się mocno na biegu.
- Mocno przejeżdżałem i przebiegałem przez strefy żywienia, zaraz po nich zwalniałem - taka głupia psychoza, jak ludzie patrzą to trzeba mocno. Szybko przez strefę, oznaczało niedokładnie przez strefę, co pogłębiało kryzys.
- Źle montowałem zapas dętek i łyżek. Na pierwszym starcie przykleiłem dętkę do siodełka - odkleiła się i musiałem się cofać. Na kolejnym, wsadziłem cały zestaw naprawczy do koszyków na bidony montowanych z tyłu - wypadły, a zapasowa dętka spadła na kasetę i się przedziurawiła. W trzecim paczuszkę z rzeczami na zmianę przykleiłem do koszyka. Niestety w pompce uszkodziła się "blokada skoku" i jechałem z "rozwiniętą pompką" prawie cały dystans.
- Jeśli używasz jakiś nowych bajerów zapytaj się kogoś jak ten szajs J się montuje. Mi dwa razy wypadał bidon aero, zanim nauczyłem się go montować. Taka gapa ze mnie.
- Nawet na najlepszym moim występie w Klagenfurcie, za późno pojawiłem się na starcie i startowałem z końca stawki.

Błędy się zdarzają.

2. Kibole

Pani z kołatką, to niezła czliderka


Pozdrawiaj publiczność. Oni także są na zawodach i trochę się nudzą, będzie im milej. Pozdrawiając dzieci sprawisz im ogromną radość, w końcu uprawiacie sport dla największych twardzieli na świecie. Pozdrowienie od takich mistrzów wywoła ogromy uśmiech, a może kiedyś to dziecko, zainspirowane zawodami, zostanie mistrzem świata?

Pozdrawianie publiczności ma także jeszcze jeden ważny aspekt. Jeśli jesteś w stanie pomachać, to znaczy, że nie umrzesz. Jeśli tępo przebiegasz obok kiboli, to jesteś o krok od kryzysu i powinieneś zwolnić.

3. Sprzęt

Mniam.


Nie przejmuj się sprzętem. Dużo sprzętu, mało talentu, to dość częste zjawisko, zwłaszcza w triatlonie. Nawet super wycieniowani kolesie mogą być za Tobą! Na moich pierwszych zawodach za granicą, zobaczyłem tyle karbonu, że można by nim zapchać dziurę budżetową Grecji. I co? Ja już dawno biegłem, a chłopki w kaskach aero i pełnym kołem na tyle dopiero zjeżdżali do pit stopu.

Jeśli ktoś jest od Ciebie lepszy, to i tak wygra, niezależnie od posiadanego sprzętu. Znany w środowisku i piekielnie mocny Piotrek z Marysina, nazwał swój (chyba) stalowy rower "połykaczem karbonu". Równie znana, ale znacznie ładniejsza od Piotrka, Ulirike Furhmann wyjechała na Hawaje pomimo braku kasku aero i na aluminiowej ramie wygrywając swoją kategorię wiekową podczas debiutu.

4. Na mecie

ALKOHOL!!!


Na koniec z całą pewnością, z całą odpowiedzialnością możesz zbombardować się piwem.