środa, 15 lipca 2009

Powrót do przeszłości cz 1 (pierwszy maraton w życiu)

Witajcie,
przeglądając blog pani Anny Pawłowskiej (jeden z "przykładowych" blogów niepokonanych) przypomniałem sobie swój kwietniowy debiut w maratonie. Pani Ania pisze o tym, że jej marzeniem jest ukończenie maratonu w przeciągu 3 godzin. Mam taki sam plan. Wydaje mi się, że nie zrealizuję go w tym roku, ale postaram aby ten fakt miał miejsce w nadchodzącym 2010. A teraz zapraszam do przeczytania moich wspomnień z maratonu. Jeszcze w gwoli wyjaśnienia: pacemaker, to biegacz który przebiegł w swoim życiu kilkanaście maratonów i pomaga innym biegaczom osiągnąć swój czasowy cel. Trzyma odpowiednie tempo i pomaga trzymać nerwy na wodzy, nie pozwala nam zacząć zbyt mocno, by później opaść z sił. 
Miłego czytania.
Do miasta Kraka przyjechałem kilka dni przed maratonem. Postanowiłem odpocząć od pracy oraz pojeździć na rowerze z bratem po okolicznych górkach. Jeżdżenie na rowerze nie jest wskazane przed bieganiem, więc postanowiłem oszczędzać swoje kończyny dolne przed debiutem na tak długim dystansie i nie jeździłem za dużo. Natomiast nie omieszkałem przejechać się po trasie biegu. Widząc namalowane na asfalcie kolejne kilometry, widziałem oczami wyobraźni swoje katusze, które miały nastąpić za kilka dni. Z każdym przejechanym napisem, z każdym dniem moje nastawienie było coraz gorsze. Do tej pory przebiegłem tylko półmaraton, jeden półmaraton (nie licząc półmaratonu w zawodach half-ironman, bo nie można tego było nazwać bieganiem). Kilka dni minęło szybko, zbyt szybko. Odebrałem numer startowy, udałem się na pasta party dzień przed maratonem. No i w końcu nastąpił magiczny moment. Dzień startu.
Wstałem znacznie wcześniej niż zwykłem wstawać. Trzeba trochę oszukać organizm. Zwyczajowo wstaję o 8, a przytomnieję o 9. O 9:30 (godzina startu) z całą pewnością nie byłbym w najlepszej formie. Pobudka o 6 załatwiła ten problem. Podróż autobusem minęła szybko i po chwili byłem już na błoniach, które musiałem przejść. Wtedy uświadomiłem sobie, że ostatnia prosta maratonu, to nie jest ostatnia prosta na sprint, tylko jest to prosta startu mety jak wyścigach formuły jeden – długa jak sto-pięćdziesiąt. Wiedziałem, że będzie boleć. Jedyne co pozostało, to przestać myśleć, zacząć gadać z ludźmi, odpowiedzieć na ankiety przeprowadzane przez studentów do swoich badań. Myślenie, to ostatnia rzecz którą trzeba robić.  
Na starcie spotkałem znajomych, którzy przyjechali w sobotę. Brzuch Moniki wskazywał na zaawansowaną ciążę, tata Łukasz z całą pewnością będzie miał dzięki temu świetny doping. Na starcie był także Piotrek. Nasza czwórka została uwieczniona na licznych zdjęciach robionych głównie przez Monikę. Aż w końcu nastąpiła magiczna chwila startu. Łukasz z Piotrkiem udali się w stronę pacemakerów na 4 godziny. Ja musiałem przemyśleć na jaki czas mam biec. Tydzień wcześniej biegłem 10 km. Przebiegłem całość w 46 minuty. Życiówka poprawiona o minutę. Wiedziałem, że mogłem pobiec szybciej, gdybym tylko nie próbował pobiec na 42 minuty. Po czterech kilometrach obcięło zasilanie i resztę trasy musiałem człapać. Po przebiegnięciu mety byłem wściekły. Mogłem pobiec szybciej, gdybym zbytnio się nie podpalił. Kilka tygodni wcześniej debiutowałem w półmaratonie. Twardo wyznaczyłem sobie czas 5 minut na km. Na mecie byłem po godzinie i 43 minutach. Wydawało mi się, że mogłoby być trochę szybciej. Porównałem oba uczucia po przebiegnięciu mety. Wolę niedosyt, niż przeszarżować. Poszedłem więc do chłopaków na 3:45. 3:30 może będę próbował łamać w następnym starcie. Zawsze pozostaje możliwość przyspieszenia po 30 km. 
 Start. I jedna myśl. To jest piknik, to nie ma nic wspólnego z bólem i nie będzie boleć. Pacemakerzy traktowali całą sprawę, jakby to była sielanka: „Witamy w pociągu, planowy przyjazd za 3:45 (...) przypominamy o piciu i jedzeniu (...) mamy 15 lat doświadczenia itd.”. Na początku trzeba było rozpychać się na łokcie, żeby nie stracić chłopaków z oczu. Wiedziałem, że odpuszczenie ich choćby na 50 metrów może oznaczać koniec marzeń o dobrym wyniku. Przed wbiegnięciem na rynek zrobiło się luźniej. Porozmawiałem chwilę z triatlonistą. Tak jak ja zrobił połówkę ironmana i tak jak ja szykuje się do całości. Później straciłem z nim kontakt. Nie wiem czy został z tyłu, czy pobiegł do przodu. Przez cały czas pamiętałem o wodzie i bananach. Po kilku przystankach zrozumiałem, że przed „pit-stopem” należy wyskoczyć przed grupę i spokojnie wziąć napoje, po czym można zwolnić. Wbiegając na punkt pożywiania w środku grupy zawsze trzeba było zwolnić poczekać i nie zawsze można było wziąć co się chciało, a na sam koniec i tak trzeba było nadrabiać stracony dystans do pacemakerów. Z każdym kilometrem ilość współtowarzyszy malała. Pomimo tego atmosfera była sielankowa. Klaszczący ludzie, prowadzący rozdający picie, przypominający o jedzeniu. Jeszcze raz wielkie podziękowania dla pacemakerów! W końcu dobiegliśmy do połowy dystansu. Wciąż nie czułem się źle, chociaż nogi powoli zaczęły pobolewać. Po kilku kolejnych kilometrach zaczęły się schody. Przestało już być tak komfortowo. 25 km ... nigdy tak daleko nie biegałem. Dobrze postaram się dobiec z nimi do 30 km, później zobaczymy. Ból w nogach narastał, a tętno zaczęło niepokojąco rosnąć. Przez pierwszą połowę miałem tętno 150. Teraz podskoczyło do 165. W takim tempie zaraz skończę na noszach. 30 km. Wciąż biegnę, a tętno pozostaje na poziomie 165. Dookoła mnie ludzie sapią jakby zaraz mieli dostać zawału. Ja oddycham bardzo swobodnie. Oni biegną, to ja nie będę biegł? Przynajmniej doprowadzę się do takiego stanu, że będę miał problemy z oddychaniem.
O jesteśmy już nad Wisłą! To jeszcze trochę. Jak słusznie zauważył jeden z pacemakerów, to tylko dłuższy trening. Właściwie, to nawet krótki ... trochę ponad 10 km, komu by się chciało na taki krótki trening wychodzić? Po chwili wreszcie zaczynamy wyprzedzać ludzi. Wcześniej mijaliśmy pojedyncze jednostki, teraz coraz więcej ludzi opada z sił i nie jest w stanie kontynuować biegu. Na Plantach kibiców jest już cała masa, opalają się na słońcu i klaszczą. Jest już kilka minut po 12 więc robi się gorąco, na szczęście kochani pacemakerzy mają ze sobą wodę. Dobrze, że jest czym ochłodzić zmęczone ciało. Nie żałuję wody także na nogi, w końcu to one najbardziej się gotują. 35 km ... już tak niewiele. Prześledziłem końcówkę trasy w przeciągu ostatnich dni kilkukrotnie, robiłem to na rowerze, teraz przyjdzie mi się z nią zmierzyć na nogach. 
Nagle ... myśl ... zaraz będzie ściana. Przecież musi być. Zawsze jest. „Chłopaki! Kiedy jest ściana?” „Jak do tej pory nie miałeś, to już nie będzie” usłyszałem jednocześnie od kilku osób. Właściwie ściana trwa od 21 km, ale to nie może być „ta ściana”. Słyszałem o tym, że ściana może dopaść na 40 km, ale postanowiłem uwierzyć opinii o braku ściany i nie myśleć o tym jak bardzo marzy mi się bar z zimnym piwem. Ściana, ściana, ściana ... nie ma ściany! Nim się obejrzałem wbiegliśmy na błonie. To teraz tylko dobiec, teraz już widzę metę. Wiem gdzie jestem. Biegniemy do pierwszego zakrętu na błoniach. Po drodze jeden pan przeskakuje pod taśmą i chce skrócić dystans, ale po chwili wraca na dobry tor. A dlaczego ja nie miałbym tak zrobić? Czy te 4 km, to różnica? Nie! Przyszedłeś tutaj przebiec 39 km czy maraton? Droga z zakrętu przed metą do kreski dłuży się niemiłosiernie. Jest, już widzę metę. Jeszcze okrążenie. Jeszcze 3 km. Śmiech na sali, 3 km .. tyle to ja biegam do parku w którym trenuję. Dobiegamy do kanałku. Pacemakerzy mówią, że mamy minutę zapasu i muszą zwolnić, ale cała grupa namawia ich na kontynuowanie biegu w tym samym tempie. Dobiegamy wspólnie do miejsca z którego wybiega się z Plant na Błonia. Jestem przed wszystkimi, którzy teraz wbiegają. Teraz to oni mi zazdroszczą! Jeszcze 2 km. Jest zakręt. Pacemakerzy mówią, że muszą już odpuścić, „bo historia im tego nie daruje”, ale namawiają sporą grupkę na mocny finisz. Podobno rzadko zdarza się żeby dobiegała tak liczna grupa (około 7 osób). Prawie wszyscy wystrzelili jak z katapulty. Ja nie miałem sił. Nic nie szkodzi i tak będę szybciej niż pierwotnie zakładany czas. Dobiec swoim tempem, to mój cel. Nagle wszyscy, którzy po zakręcie oddalili się z prędkością światła, zaczęli się do mnie zbliżać. Mijam pierwszą osobę z grupki, później drugą. Nagle dostrzegam kogoś, kto biegł cały czas przed nami. Jeśli przyspieszę, to wyprzedzę i ją! Dam radę. Coraz szybciej. Widzę kreskę, czy stać mnie na sprint? Tak, jestem Majkelem Dżonsonem. 4 minuty na kilometr teraz to jest sprint na miarę Usana Bolta. Na samej kresce wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika. Zawsze to ja byłem wyprzedzanym, ale czasy się zmieniły.
Zapomniałem zatrzymać stopera. Cholera jaki wynik? Stoper zatrzymałem na 3:45:27. Odjąć 20 sekund, przez które chodził stoper, odjąć pół minuty różnicy czasu brutto i netto, to daje wynik w granicach 3:44. Dobry czas. Idę przywitać się z Moniką. Ledwo stoję na nogach, ale nie siadam. Trzeba rozchodzić, trzeba się naciągnąć. Naglę widzę znajomego z zawodów half-ironman z Borówna. Zamieniamy kilka słów i żegnamy się. Spotkamy się w tym roku w Bydgoszczy na całości ironmana. Wracam do Moniki. Chłopaków jeszcze nie ma. Jeszcze nie przebiegli pierwszego kółka. Biegnie Piotrek. Łukasz gdzieś został, ale żyje. W między czasie dostaję smsa z wynikiem. 3:43:50 netto. 43!!! Jest lepiej niż myślałem. Opuszczam Monikę i idę zregenerować mięśnie i napić się piwa. Ponieważ wszystko bolało, to chodzenie nie było moją mocną stroną. Po powrocie z masażu i posiłku, wszyscy już byli. Gratulacje, wspólne zdjęcie. Wracamy. Ja do rodzinki – zostaję jeszcze na kilka dni w mieście Kraka, Monika, Łukasz i Piotrek wracają do domu. Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Wszystko co złe także. Dobrze, że mamy już to za sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz